Papuaska wulkanizacja, czyli jak nie naprawiać opony

Każdy z nas mierzył się w dorosłym życiu bądź prędzej czy później zmierzy się z wymianą opon w samochodzie. A to będzie uciekać powietrze, a to najedziemy na gwoździa albo po prostu będzie to zmiana opon z letnich na zimowe. Na szczęście w Polsce istnieje wiele zakładów wulkanizacyjnych, które pomogą nam te sprawy załatwić. Zupełnie inaczej sytuacja wygląda w Papui-Nowej Gwinei.

Pewnego razu zostałem poproszony przez nauczycieli ze szkoły średniej w Chuave, aby pojechać odwiedzić tamtejszych uczniów. Z mojej parafii w Koge jedzie się tam około 40 minut, w większości po papuaskiej drodze szybkiego ruchu, czyli z maksymalną prędkością 50 km/h.

Tak się stało, że w połowie drogi złapałem kapcia w tylnej oponie. Kiedy zatrzymałem się, aby zmienić koło na zapasowe, z pobliskich lasów wybiegło na drogę około 20 młodych osób – wszystkie chętne do pomocy. Oczywiście, wiedząc, że w Papui-Nowej Gwinei taka pomoc kosztuje, odmówiłem. W takich sytuacjach na papuaskiej drodze należy dodatkowo pamiętać, aby zamknąć na zamek wszystkie drzwi w aucie, ponieważ w dużym tłumie kręcącym się wokół samochodu, coś mogłoby z niego zniknąć.

Na szczęście tamtego dnia dość szybko zmieniłem koło i dotarłem do szkoły. Wracając do domu, postanowiłem odwiedzić wulkanizatora w Chuave. Jak się okazało, człowiek ten pracował wcześniej w różnych firmach międzynarodowych na terenie Papui-Nowej Gwinei. Chwalił się, że whitemani nauczyli go zmieniać opony. Brzmiało doskonale, a naprawa przebitej opony nie miała sprawić mu żadnego problemu. Stało się jednak inaczej.

Ów pan miał problem ze ściągnięciem opony z felgi. Nie miał specjalistycznych maszyn. Kiedy już to zrobił, okazało się, że w oponie była dętka. Jako że nie było możliwości założenia opony bezdętkowo, poprosiłem go, aby załatał dziurę w dętce, a potem założył ją z powrotem. Spędziłem tam dobre trzy godziny. W tym czasie w warsztacie zrobiło się tłumnie i każdy, kto tylko przechodził obok, zatrzymywał się na dopingowanie wulkanizatora.

Tymczasem, gdy tylko właściciel zakładu załatał jedną dziurę i założył oponę na felgę, w dętce pojawiała się nowa dziura. W końcu straciłem cierpliwość i wróciłem do domu z niczym. Za całość nieudolnej pracy zapłaciłem 50 kina.

Kolejnego dnia zdecydowałem się pojechać do diecezjalnego zakładu wulkanizacyjnego. Już sama nazwa warsztatu napełniała mnie nadzieją na szybkie załatwienie problemu. Jednak po przyjechaniu na miejsce, okazało się, że panowie tam pracujący leczyli ból głowy po weekendowym imprezowaniu i odmówili mi naprawy opony. Potem jednak, po moich usilnych przekonywaniach, wpadli na lepszy pomysł. Otóż zadeklarowali, że jak tylko wrócą do formy, zmienią mi wszystkie pięć opon na lepsze i wyższe, abym mógł spokojnie przedzierać się przez papuaskie bezdroża. Jedyne, co musiałem zrobił, to kupić pięć dętek. Tak też się stało.

Marzenie o nowych oponach przemieniło się jednak w koszmar. Po przyjechaniu z dętkami, panowie zniknęli. Okazało się, że jeden z pracowników się rozwodził i poszedł dalej topić swe smutki. Inni do niego dołączyli. Uświadomiłem sobie, że zostałem w warsztacie sam z człowiekiem o imieniu Paito, który widocznie bał się wymiany opony. Szukał setek wymówek, aby nie zabierać się do tej pracy. Ja jednak byłem nieugięty i powiedziałem, że sam sobie opony wymienię, a oni stracą pracę.

Przestraszony Paito wpadł na genialny plan i wyszedł na drogę w poszukiwaniu współpracowników. Poprosił jakiegoś sąsiada, aby ten mu pomógł. Kiedy w końcu wymiana opon została rozpoczęta, okazało się, że nie działał podnośnik – skończył się olej. Następnym problemem był brak maszyn do ściągania opony z felgi. Panowie robili wszystko ręcznie. Niestety w tym miejscu nie oddam w pełni komiczności tamtych wydarzeń. Gdyby ktoś był tym zainteresowany, więcej można znaleźć w wyróżnionej relacji na moim Instagramie. Na szczęście po pięciu godzinach pracy wszystkie opony były na swoim miejscu.

Kiedy tylko wyjechałem z warsztatu, pękły pierwsze dwie dętki. Przestraszeni panowie, widząc moje zdenerwowanie, zaraz zabrali się do naprawy. Musiałem dokupić nowe dętki. Po jeszcze jednej godzinie byłem gotowy znów ruszać do domu. W połowie drogi moja cierpliwość została wystawiona na kolejną próbę, ponieważ pękły pozostałe dwie dętki. Zostałem zmuszony złożyć skargę do biskupa na niedouczonych pracowników. Jak się potem okazało, panowie przy zakładaniu dętek nie wyczyścili felg i nie założyli zabezpieczenia pomiędzy dętkę i felgę.

Następnego dnia pojechałem do miasta Kundiawa, gdzie znajduje się chiński warsztat samochodowy. Właścicielem jest pewien Chińczyk, który przyjechał do Papui-Nowej Gwinei do pracy w jakiejś firmie. Po czasie zakochał się w Papuasce, przyjął chrześcijaństwo i otworzył swój własny biznes. Dopiero u niego założono mi pięć opon, już bez dętek. Całość pracy zajęła około pół godziny. Kiedy przyszło do płacenia, Chińczyk powiedział, że szanuje misjonarzy i nie chciał ode mnie pieniędzy. Dałem mu zatem dobrowolną zapłatę.

Ta sytuacja jest moim własnym doświadczeniem. Nie wykluczam, że w innych miejscach Papui-Nowej Gwinei wymiana opon działa lepiej. Dla mnie nauką życiową jest, że w Polsce nie powinniśmy narzekać na wulkanizację. A jeśli ktoś narzeka, niech przyjedzie Papui, by zobaczyć, jak wygląda to na Rajskiej Wyspie.

ks. Łukasz Hołub

Od dziecka czuł, że ma zostać misjonarzem. W 2013 r. przyjął święcenia kapłańskie i został księdzem archidiecezji przemyskiej. Na pierwsze misje wyjechał w 2016 r. do Ekwadoru, gdzie spędził cztery lata. Od 2021 r. pracuje w Papui-Nowej Gwinei. Obecnie jest proboszczem parafii Koge w diecezji Kundiawa.