16 września| NINIWA Team

Spoko Maroko, dni 14–16. W tę i z powrotem

Ostatnie dni wędrowania – dalej w planach już tylko przejazdy i zwiedzanie!

Dzień 14. Skwar, asfalt i przewyższenia, czyli to, co piechurzy lubią najbardziej

Trzeci piątek wyprawy jest dla nas wymagający. Mocno ćwiczymy postawę zaufania oraz pokory względem Pana Boga i drugiego człowieka.

Niemożliwe, a jednak! Dziś wstajemy dopiero o 6:00. Choć nie jest tak, jak zakładałam, bo budzę się przed czasem, ale… wstaję już po nim. Potrzeba snu wydaje się ciągle spora.

Dobieramy wodę z różnych kraników (jedna smakuje podobnie jak nasza Muszynianka), pijemy jogurty, które tak przypadły nam do gustu i powoli zbieramy się do drogi. Po krótkim odcinku zatrzymujemy się w sklepie i piekarni, żeby uzupełnić zapasy. Dostępny chleb jest prosto z pieca. Co za pychota!

Po tym zastrzyku energii ruszamy jedną z gorszych tras. Słońce i asfalt. Podejmujemy próbę przejścia ścieżką powyżej drogi. Kończy się ona tym, że musimy się wrócić, bo przegapiamy wejście. A po kilku minutach wracamy na stare tory, ponieważ opcja ta to tylko bardzo krótkie obejście.

Przypieka nas z każdej strony. Krajobraz staje się trochę bardziej surowy, ale uczucie to przełamują napotkani mieszkańcy, którzy się do nas uśmiechają. W trakcie marszu Andzia mówi, że śniło jej się, że od tych wszystkich słodyczy i słodkich napojów powypadały jej zęby. W jej przypadku to jeszcze nie taka tragedia, bo za kilka miesięcy zostanie protetykiem. Fakt, cola oraz tutejsze jabłkowe i hawajskie picia są marzeniem średnio kilka razy na dzień.

Miłym akcentem tego dnia jest przerwa śniadaniowa w gaiku oliwnym. Oprócz wspomnianych słodkości jemy też tosty z chleba, który nie kusi już tak bardzo jak ten poranny. I tą piękną chwilą żegnamy się z cieniem na dłuższy czas.

Wytyrani docieramy do miejsca noclegu załatwionego przez czwórkę wspaniałych i trochę chorych, którzy przemieszczali się autostopem. Niestety nie zmieścimy się w tym jednym pomieszczeniu. Na ponowne poszukiwania wyrusza o. Dominik wraz z Maćkiem. Reszta w tym czasie przechodzi w tryb oszczędzania energii.

Okazuje się, że lokalne władze przydzielają nam konkretny dom. Jest w trakcie budowy, ale są już płytki w salonie, toaleta, kuchnia i oczywiście duży, wygodny dach. Hakim, gospodarz, wita nas bardzo, bardzo życzliwie.

W czasie Eucharystii ojciec propoponuje, by pomyśleć o tym, jak przeżywamy takie sytuacje, z którymi dziś się mierzymy – ciężka trasa, mało satysfakcjonujące noclegi. Co te momenty o nas mówią, na ile szukamy w nich pomocy Pana Boga, a na ile zatrzymujemy się tylko na sobie.

Później dzielimy się na różne grupy zadaniowe: szukających misek do prania i piorących, szukających prysznica i kąpiących się, jedzących i robiących zakupy. Część z nas łączy te aktywności. Idziemy do knajpy, w której zamawiamy jedzenie i myjemy się w oczekiwaniu na nie. Pachnący i zadowoleni siadamy do uczty. I tu można zakończyć tę historię, ponieważ właściciel robi nas w bambuko i wychodzimy nieco… zniesmaczeni.

W domu dalej trwa akcja ogarniania się. Nie ma to jak wspólne pranie i kolacja na dachu w świetle gwiazd.

Justyna Zygmunt

  • start: Zawyat Sid Ahmed Al Wafi
  • dystans: 22 km
  • przewyższenia: 850 m
  • nocleg: Zerkten

Operacja Powrót. Spoko Maroko – dni 14–15 [ZDJĘCIA]


Dzień 15. Noc albo oczekiwanie na śniadanie

Niebo gwiaździste nad nami, a entuzjazm wstawania w nas. Budząc się, jak zwykle pod niebem pełnym cudów, czuję się jak żywy element obrazu Chełmońskiego, gdyby tylko był urodził się Afrykańczykiem! Boże, gdy patrzę na Twe niebo, dzieło Twych palców, księżyc i gwiazdy, myślę o – jak one same niezliczonym – gronie poległych przez problemy żołądkowe.

Niektórzy przed wyjściem pospiesznie wypijają kawę, pamiętając, że czarna najlepiej myśli rozjaśnia. Na porannej zbiórce spoglądam na zmęczone twarze piechurów, którzy przekroczywszy wczoraj przełęcz ocalonych, dziś znów mieli wyruszyć w tajemniczy i dziki, marokański step.

Opuszczamy Zerkten i idziemy szeroką, niezwykle widokową drogą o niewielkim nachyleniu, a słońce, samotny odyniec, wydaje się na nas mścić, jakby za wszelkie z motyką napady, za wszystkie przedwczesne pochwały, za każde nihil novi sub sole. Więc znów wędrujemy skwarnym krajem przez amarantowe gór przestworza.

W czasie przerwy, wyrwawszy światu odrobinę cienia, ukryci w przydrożnym zagłębieniu skał, przygotowujemy śniadanie. To już kolejny dzień, gdy nie udaje mi się odnaleźć restauracji Michelin, wobec tego dłońmi – przypominającymi dłonie spracowanego górnika – rozrywam czerstwy bochenek chleba, by za pomocą znalezionej na poboczu łyżki rozsmarować w nim niepamiętający lodówki ser topiony. Gdybym miała powiedzieć, co w życiu cenię najbardziej, to czystość, ale na szczęście nie tę miał na myśli Jezus.

Docieramy niebawem do wioski, gdzie zaciekawieni, lecz jak zwykle bardzo serdeczni mieszkańcy napełniają nasze bukłaki życiodajną wodą. Siedząc na wielkiej butli z gazem obserwuję ubrane w niespotykanie barwne i wzorzyste stroje kobiety, które wraz z ukrytymi w nogach i spódnicach dziećmi, wystają w odrzwiach, bramach, oknach i na dachach swych domów. Przed oczyma same malują się rozliczne sceny rodzajowe, a czas zatrzymany zostaje nie tylko w nietuzinkowej urodzie otoczenia, ale i solenności tych po wsze czasy utrwalonych we wspomnieniach chwil.

Mija nas niosący na barkach ogromną drewnianą konstrukcję mężczyzna, wokół unoszą się tumany ceglastego kurzu. Oprócz dochodzącego z meczetu śpiewu muezina, nabrzmiałe z gorąca powietrze rozdziera czasem rozpaczliwy ryk oślicy, która także musiała widzieć niejedno. Poza skwarem droga nie okazuje się wymagająca, dodatkowo siły dodają nam poezja i śpiew, niebawem docieramy więc do wioski, w której szukamy noclegu, natychmiast stając się centrum zainteresowania dla całej rzeszy miejscowych dzieci.

Zostajemy zaprowadzeni na uprzejmie przydzielone nam, upstrzone drzewkami oliwnymi pole, jesteśmy jednak zbyt zmęczeni, a pora dnia nie sprzyja, by już rozbijać namioty – znów szukamy cienia. Wybieram miejsce koło sadzawki. Siloe to nie jest, a jeśli nawet – żaden anioł dawno już nie musnął, ani nie trącił jej skrzydłem. Uświadamiam sobie perspektywę kolejnego noclegu bez wanny z hydromasażem, zażywam zatem kąpieli w poidle dla osłów, w pewnej szczególnej, zawartej z nimi niewerbalnie komunii.

Leżymy na wznak na rozgrzanej ziemi, jak wyrzuceni z siodła, jak po trudnym boju z bykiem, jak przypadkiem wysypane z kieszeni Pana Boga ziarenka piasku. Gdy tak dogorywamy, od strony wioski nadchodzi ku nam wielu objuczonych czymś mężczyzn, pod pachami prócz wielkich koszy niosą stoły i dywany. Okazuje się, że jesteśmy zaproszeni na wielką ucztę z najpożywniejszego miodu, najwyborniejszych, gorących jeszcze chlebów.

Gospodarze wioski, wraz z najwyższym statusem, odzianym w długą, przykurzoną szatę starszym mężczyzną o promiennym, acz skromnym w uzębienie uśmiechu, obserwują przebieg posiłku. Czuwają, by na stołach nie zabrakło nam rozrywanego przez nich w palcach chleba, ciężkich, palących plastrów miodu, misek z oliwą, a przede wszystkim mocnej, miętowej herbaty. Siedzimy wspólnie przez jakiś czas, wkrótce decydujemy się zaśpiewać nowym przyjaciołom kilka utworów z ojczystego repertuaru. Miejscowi zapewniają, że goszczenie nas stanowi dla nich zaszczyt, zapraszają nas także na kolację.

Zachodzące w chmurach i pyle słońce rozświetla niebo mlecznobiałą szybą. Okoliczne dzieci o czekoladowych oczach i kruczoczarnych włosach, poruszone niespodziewanymi odwiedzinami przybyszów zza wody, zbiegają się tłumnie, by wśród okrzyków i pisków wzbijać tumany kurzu podczas zabaw, które nie wymagają znajomości słów, za to najlepiej wyrażają to, co niewidoczne dla oczu. Wzbudzamy zainteresowanie lokalnej policji, która składa nam krótkie odwiedziny, a dzieci zostają niebawem zwołane na modlitwę w meczecie.

Spędzamy późny wieczór na cichej rozmowie, siedzimy wspólnie przy namiotach w oczekiwaniu na zapowiadaną kolację, która jednak nie nadchodzi. Nie po raz pierwszy jest nam dane przekonać się o niezobowiązującym, boskim niemal sposobie postrzegania czasu przez Marokańczyków. Parę minut po 22:00, zmorzeni zmęczeniem, wbrew słowom czarnoleskiego poety, porzucamy nadzieje na posiłek, choć nie dzieje się jeszcze jakkolwiek źle.

„Matką głupich cię nazwali, nadziejo, ludzie podli, ludzie mali” – wraz z rozejściem się do namiotów, ku zdumieniu, acz w zgodnej odpowiedzi na wszystkie nasze tęsknoty, ponownie przybywają do nas mieszkańcy wioski, niosąc dwa ogromne naczynia z gorącym taginem i zapasem chleba. Raz jeszcze, tym razem pod osłoną nocy i roziskrzonym od gwiazdozbiorów niebem, łapczywie zasiadamy do ostatniej tego dnia wieczerzy. Dostajemy także obietnicę jutrzejszego śniadania.

Noc jest spokojna i niezwykle ciepła. Następnego dnia znów trzeba będzie wstać skoro świt, jutrzenki blask duszkiem pić i nadstawić drugi policzek ciosowi zadanemu przez raniec-kuksaniec. To nic, to nic, to nic, dopóki sił jednak iść, przecież iść, będę iść. A ty, przygodo, darze, trwaj.

Julia Kupiak

  • dystans: 24 km
  • nocleg: Adouz

Dzień 16. Poranek bez śniadania oraz stopem w tę i z powrotem

Dzięki serdeczności naszych gospodarzy możemy dziś wstać o pół godziny później niż planowaliśmy. Zaproponowali nam poranną kawę, herbatę i inne dary. A przynajmniej tak mówili wieczorem, bo o 7:15 wciąż ich nie ma… Nauczeni doświadczeniem dnia wczorajszego postanawiamy, że dłużej czekać nie będziemy. Ruszamy.

Dziś w planach trasa płaska i niezbyt daleka – tylko 8 km! Marsz, przerwa, marsz, różaniec… I dochodzimy do drogi głównej. W tym momencie dostajemy SMS, śniadanie gotowe! Dziękujemy bardzo, ale nas już nie ma i wracać zamiaru nie mamy.

W dalszym planie jest marsz z jednoczesnym łapaniem stopa. Rozpada się on jednak przy pierwszym sklepiku – tutaj jako najbardziej spragnieni cienia oraz śniadania pozostajemy. Samochodów brak, okolica cicha, przejeżdżają tylko motory a nadzieja słabnie…

Na szczęście długo czekać nie musimy. Zatrzymuje się samochód, który zabiera naszą czwórkę do następnego miasta. Stamtąd już tylko 10 km do jeziora, naszego celu. Idziemy więc na drogę wyjazdową i dalej, w pełnym słońcu. Na szczęście długo czekać nie musimy – zatrzymuje się pogodny tirowiec, który w trakcie 10-minutowej przejażdżki próbuje nawrócić nas na muzułmanizm. A tak przynajmniej wnioskujemy, gdyż wciąż nie otrzymaliśmy daru rozumienia języka arabskiego. Szkoda, przydałby się.

Docieramy do celu jako pierwsi! Szukamy więc ziemi obiecanej, pięknego jeziora, miasteczka i klimatycznych restauracji… Szukamy. Szukamy dalej. Przeszło nam przez myśl pewne zwątpienie, czy to na pewno dobre miejsce, czy może są dwa o takiej samej nazwie, czy może miejscowość dostała nóżek i uciekła. Niestety, to właśnie to miejsce, a dokładniej odludzie z jednym, marnym sklepem. Jezioro co prawda było, nawet imponujące, niestety sztuczne i niezdatne do kąpieli. Po zwiadach i poszukiwaniu możliwości noclegu dzwonimy do ojca przekazać informacje. Nic tu nie ma, spanie brudne, błotna rzeka i wszystko daleko – tak właśnie wyglądał nasz komunikat.

Tak więc po rozeznaniu terenu zarządzamy odwrót – tak, tak: odwrót – do poprzedniej miejscowości. Nastroje są różne, duża część osób zdążyła już dotrzeć, część z nich potrzebuje przerwy. My jednak postanawiamy jechać od razu- zanim całą zgrają rzucimy się na przejeżdżające samochody…

Idziemy. W słońcu i upale, ale idzie się dobrze. Dalej za domami w końcu doczekujemy się wybawienia – zatrzymuje się dwóch miłych panów. Wiozą coś w bagażniku, ale nam to nie przeszkadza, na kartony również da się władować. Mimo bariery językowej udaje nam się nawiązać kontakt – zawiozą nas do celu, a nawet do Marrakeszu, jeśli byśmy chcieli! Trafiliśmy na marokańskich handlowców – takich, co z miejsca na miejsce przewożą różne skarby. Szkatułki, pudełeczka…

Zaraz zaraz, chyba wysiądziemy z prezentem! Po pudełeczku dla każdego, tacy mili nasi kierowcy. Dojeżdżamy na miejsce, a gościnność tutejszych ludzi po raz kolejny nas zaskakuje. Zamiast wysiąść w centrum jedziemy dalej, do kawiarni, aby posiedzieć razem chwilę dłużej. Kawy, herbaty, a może obiadek? Myślę, że moglibyśmy spędzić razem jeszcze dobre kilka godzin, gdyby nie fakt, że grupa czeka. Pozostajemy przy napojach, a po wspólnym zdjęciu oddalamy się w poszukiwaniu reszty szczęśliwców.

Znajdujemy liczną już grupę w jednej z tutejszych knajpek. Czas wolny! Zakupy, pyszna zupa fasolowa oraz pudding czekoladowy… rozmarzyć się można. Około 16 transportujemy się już wszyscy razem do znalezionego noclegu. Jesteśmy tu pierwszymi gośćmi – budynek świeżo wyremontowany, jesteśmy zaskoczeni jego standardem. Czyste ściany, równe sufity, płytki w łazience… luksusy!

Na wieczór odprawiamy Mszę. Swoją drogą Mszy by nie było, gdyby nie pomoc jednego z wcześniejszych gospodarzy, który pomógł nam zorganizować wino. Po liturgii wspólna kolacja – dzielimy się wszystkim, bo nikt już nie chcę nosić zbyt wiele. Wypalamy ostatnie butle, zdając się dalej na zimne posiłki. Całe szczęście w tak gorącym kraju nie jest to problem.

Pakując się dochodzi do nas, że już jutro ostatni dzień wędrowania… Dalej w planach już raczej przejazdy i zwiedzanie. Aż łezka się w oku kręci, że tej drogi tak niewiele… Z tą myślą kładziemy się spać, wyczekując poranka.

Kornelia Rzepczyk

niniwa.pl

Redakcja portalu niniwa.pl