Pasja, czyli muzyka na Wielki Tydzień

Pasja to nie jedynie określenie nadane ekscytującemu hobby. To nie jedynie tytuł słynnego filmu. To również oficjalna nazwa konkretnej formy muzycznej, która nie zaistniałaby gdyby nie męka i śmierć Jezusa. Idealna muzyka na zilustrowanie wspomnienia tych kilku dni, które na zawsze zmieniły losy wszechświata.

O tym, jak pasja rodziła się i rozwijała, a także o kilku najważniejszych pasjach w historii – już za chwilę.

Pasja – narodziny formy

Pasja jako forma muzyczna urodziła się w XII wieku w katolickich kościołach. Była początkowo częścią chorału gregoriańskiego. O, takiego:

Temat jest zawsze ten sam: męka i śmierć Jezusa Chrystusa. Tekst zwykle opiera się na tych ewangelicznych.

Pasja chorałowa

To pierwsze pasje w dziejach. Jednogłosowe. Śpiewane były przez trzech kapłanów. Jeden z nich śpiewał słowa Chrystusa. Drugi był narratorem, czyli głosem ewangelisty. Trzeci wcielał się w rolę tłumu.

Zgadza się – to mniej więcej podobnie do tego, co dzisiaj słyszymy w kościołach w Niedzielę Palmową czy Wielki Piątek. Najdłuższa Ewangelia w roku. Chyba jedyna, w trakcie której ksiądz zachęca, by usiąść. Czasem recytowana, czasem śpiewana. Szczerze? Nie przepadam za śpiewanymi ewangeliami. Warstwa muzyczna odciąga nieco uwagę od tekstu. Ale to takie moje priv. Jakby ktoś miał siły, by przebrnąć przez to jeszcze raz, proszę bardzo:

Pasja motetowa

Kolejny etap ewolucji. Wciąż jedynie wokalna, ale za to wielogłosowa. Pasja motetowa rodzi się pod koniec XV wieku. W głosie tenorowym (dla niewtajemniczonych – tenor to ten wyższy głos męski) korzystała z melodii chorału cantus firmus. Tak to leci:

Za pasje motetowe brali się już konkretni goście, typu Orlando di Lasso czy Francisco Guerrero. Ten pierwszy popełnił na przykład taką fajną pasję motetową (co prawda brzdęka tam jakaś lutnia, ale generalnie to forma wokalna):

Pasja kantatowo-oratoryjna

Pasja naprawdę wokalno-instrumentalna rodzi się dopiero na początku XVII wieku i dostaje imię: pasja kantatowo-oratoryjna. Tu już jest konkretnie. Kompozytorzy szaleją. Szczególnie ten od Arii na strunie G. Taka kantatowo-oratoryjna pasja składa się z:

  • recytatywów (muzycznych deklamacji, czyli takiego ówczesnego rapowania 😉),
  • arii, duetów, tercetów (czyli jednego solisty, dwóch albo trzech),
  • chórów.

I to jest tak: partie Chrystusa i narratora (czyli ewangelisty) są rapowane, czyli re-cy-ta-ty-wo-wa-ne. Arie, duety i tercety komentujące akcję są śpiewane, rzecz jasna. Muzyka do nich zwykle była pisana do współczesnych kompozytorowi twórców. No, a chór – wiadomo – jak zwykle pełni rolę tłumu.

Co ważne, choć taka pasja zalatuje operą, to jest tu zero scenicznej akcji, zero charakteryzacji, zero kostiumów i zero scenografii. Wrzucam absolutne arcydzieło gatunku, które wyszło spod ręki tego od Arii na strunie G:

Pasja współczesna

Od czasów Bacha forma pasji nie uległa już jakimś specjalnie rewolucyjnym zmianom. Wciąż jest forma wokalno-instrumentalna, wciąż jest tekst Ewangelii, wciąż jest ta sama powaga i surowość. Cóż, tematyka i inspiracja od ponad 2000 lat się nie zmienia.

Z tych najnowszych wspomnę Pasję według św. Łukasza pióra naszego wybitnego Krzysztofa Pendereckiego. Mistrz z Dębicy nawiązuje co prawda do tradycji gatunku, ale ochoczo wykorzystuje współczesny, jakże lubiany przez siebie język dźwiękowy. Oto to dzieło (ciekawe ile wytrzymacie : – )

Warty odnotowania głos w sprawie wydał też Paweł Mykietyn, komponując w 2008 roku taką oto Pasję według św. Marka:

Pasja hollywoodzka

To, że filmową Pasję z Jamesem Cavezielem w roli Chrystusa wyreżyserował Mel Gibson, wszyscy wiemy. Ale czy wiemy, kto napisał do tego obrazu muzykę? No właśnie. Niejaki John Debney. To urodzony w Kalifornii amerykański kompozytor muzyki filmowej. I – co tu dużo gadać – gdyby nie jego muzyka do Pasji Gibsona, pewnie świat by o nim nie usłyszał. Za te dźwięki był nominowany do Oskara. Już to wystarczy, by być znanym gościem.

Muzyka do tej hollywoodzkiej (choć to totalnie antyhollywódzki film) Pasji nie ma z formą pasji klasycznej nic wspólnego. Niemniej jednak potrafi wprowadzić w misterium tych wydarzeń równie skutecznie. Mnie nawet bardziej.

Słuchajmy. A ja życzę głębokiego przeżywania, bo jest co przeżywać.

Adam Szewczyk

Gitarzysta, kompozytor, aranżer, felietonista. Człowiek o wielkiej ciekawości świata patrzący na rzeczy racjonalnie i przez pryzmat wiary. Absolwent Wydziału Jazzu i Muzyki Rozrywkowej Akademii Muzycznej w Katowicach. Wieloletni jej wykładowca.