youtube.com / Szymon Reich
20 listopada| Wiadomości

Szymon Reich z „Top Model”: jak być katolikiem w show-businessie

O tym, jak być katolikiem w show-businessie opowiada w rozmowie z KAI Szymon Reich, muzyk, ewangelizator, uczestnik jednej z edycji […]

O tym, jak być katolikiem w show-businessie opowiada w rozmowie z KAI Szymon Reich, muzyk, ewangelizator, uczestnik jednej z edycji programu telewizyjnego „Top Model”. Dorastał bez ojca, którego zastąpił mu zaprzyjaźniony ksiądz. Od siedmiu lat stale się nawraca i mówi o Jezusie w różnych środowiskach.

Zauważa, że czasem w ewangelizacji „źle do człowieka podchodzimy, tak nieludzko, jakbyśmy chcieli klientowi sprzedać produkt, a nawet nie pytamy, czy on chce cokolwiek kupić”. – To nie ja kogoś nawracam, tylko Pan Bóg nawraca przeze mnie. Mam być odblaskiem światła, a nie samemu świecić – podkreśla Reich.

Właśnie ukazał się stworzony przez niego „Planner (nie)doskonały”, mający pomóc w tym, by poprzez swoją niedoskonałość dążyć do doskonałości.

Rozmowa z Szymonem Reichem, uczestnikiem programu telewizyjnego „Top Model”

KAI: Doświadczyłeś syndromu dorastania bez ojca. Na czym on polega?

– Na tym, że – szczególnie będąc chłopakiem – próbujesz znaleźć ojcowski autorytet wśród innych. Nie mogłem się z tym pogodzić, że taty w domu nie było i podświadomie szukałem „ojca zastępczego”. Problem w tym, że zazwyczaj masz do czynienia głównie ze swoimi rówieśnikami. Po za tym jesteś bardzo młody i kryteria, według których poszukujesz, są dość powierzchowne. Na przykład widzisz autorytet w kimś, kto jest najbardziej popularny, lubiany, zabawny, albo w pseudo-samcach alfa, macho. Są to ludzie, którzy w życiu niekoniecznie daleko zachodzą.

Często kończy się to tym, że jesteś bardzo podatny na wpływ takich osób, bo chcesz uzyskać ich atencję – jak od ojca. Jesteś bardzo łakomy na słowa uznania, na potwierdzenie tego, że jesteś coś warty. Żeby to osiągnąć, jesteś skłonny robić mnóstwo głupich rzeczy, co w moim przypadku skończyło się tym, że mieli mnie wyrzucić ze szkoły. Generalnie dużo przykrości mojej mamie przysporzyłem w pewnej fazie swojego życia. Dryfowałem. Spędzałem wieczory bezsensownie, szukając wrażeń na podwórku.

KAI: Do czego Cię to doprowadziło?

– Do tarapatów. Dorastałem na osiedlu, gdzie było dużo takich zagubionych dzieciaków, jak ja. Wtedy było dla nas super-fajne, że mamy do czynienia z używkami albo że znamy ludzi, którzy handlują narkotykami. Marzyły nam się kariery w tym biznesie. Z perspektywy widzę, że robiliśmy głupie rzeczy, które w tym środowisku dałyby nam szacunek i jakiś status. Każdy z nas chciał być kozakiem, do którego nikt nie podskoczy. Wizerunek budowało to, że ktoś jest zdolny do jak najgorszej rzeczy. Kiedyś moim życiowym celem było spróbowanie wszystkich narkotyków, jakie są na świecie. To chyba nie jest zbyt ambitnym dążeniem.

KAI: Jak do tego doszło, że zmieniłeś swoje życie?

– Nie sam je odmieniłem. Gdy miałem może 12 lat, od kolegi mojej mamy usłyszałem: „Fajny z Ciebie chłopak!”. Nigdy nie zapomnę tej chwili, bo wtedy po raz pierwszy ktoś dorosły powiedział mi, że jestem wartościowy. A ja w to nie wierzyłem i właściwie większość moich działań skupiała się wokół tego, żeby usłyszeć albo poczuć coś takiego.

KAI: Powiedział Ci to ktoś z zewnątrz, a nie ci koledzy, którzy wcześniej byli dla Ciebie autorytetami?

– To prawda. Kiedy stwierdziłem, że moja sytuacja jest dość słaba, otworzyłem się na pomoc. Pytałem moich znajomych na podwórku, ale okazało się, że żaden z nich nie był do tego skory i tak naprawdę ci wszyscy ludzie, o których względy ja się ubiegałem i wszystko robiłem, żeby oni mnie lubili, mieli mnie gdzieś. I musiałem sobie radzić sam. Nie poradziłbym sobie, gdyby pewien człowiek nie przygarnął mnie pod swoje skrzydła.

Ten człowiek był księdzem, a więc kimś, kogo z początku skreślałem. Wprawdzie byłem wychowywany po katolicku, ale nie przywiązywałem do tego wagi. To, co się działo w Kościele nie było dla mnie wtedy rzetelne, lekceważyłem to. Ksiądz był dla mnie kimś totalnie abstrakcyjnym, żyjącym w zupełnie innym środowisku. To w ogóle nie był ktoś z kategorii „człowiek”. Zyskał moje uznanie głównie dzięki temu, że znał się na sprawach podwórkowych i ulicznych. Dziwiłem się, skąd on wie, jak mam sobie poradzić z chłopakami albo jak się zachować, żeby wyjść z tarapatów i nie wpaść w jeszcze większe. Okazało się, że był mi w stanie pomóc we wszystkim. Dowiódł przez to, że zna się na życiu. Moim życiu.

Wtedy pomyślałem, że może to jest człowiek warty posłuchania. A po za tym miał w miarę fajny samochód i był ustawiony w życiu. Stwierdziłem, że może za tym coś się kryje. Zacząłem z nim trzymać. Ksiądz wręcz mentoringowo przeprowadzał mnie przez życie. Na przykład zabrał mnie do swego rodzinnego miasta, do swoich dawnych kolegów, z którymi się kiedyś zadawał i pokazał mi, jak oni skończyli: „Zobacz, to są tacy ludzie jak ci, których uznajesz za autorytety i którym chcesz się przypodobać”. Akurat popijali piwko pod blokiem i urządzali heheszki. Przypominali mi facetów, który gwizdali za ładnymi kobietami, kiedy te przechodziły obok. A ja na coś takiego byłem wyczulony, bo mam atrakcyjną mamę i siostrę. Zawsze byłem bardzo opiekuńczy i ich broniłem, więc miałem awersję do facetów, którzy tak robili.

KAI: Skoro zadawałeś się z księdzem, to pewnie wszedłeś także w świat Kościoła?

– Pod tym względem ksiądz był dość bezkompromisowy. W niedzielę trzeba było pójść do kościoła i koniec. Zawsze też służyłem do Mszy. A kiedy na przykład gdzieś razem wyjechaliśmy, to Msze były codziennie. Ksiądz skrupulatnie tego przestrzegał, a ja brałem w tym udział.

Dzięki niemu zobaczyłem, jak to jest żyć z Bogiem. Nauczyłem się modlić. Pamiętam, że kiedyś ksiądz zaproponował, żebyśmy pomodlili się za mojego tatę. Odmówiłem, mówiąc, że mój tata to ch…, bo nas zostawił. Wtedy ksiądz mi powiedział, że jestem dla niego jak syn. To było bardzo mocne. Miałem wtedy 15 lat.

Jestem megatrudnym dzieciakiem, więc nie zadziałał jeden tekścik, tylko ksiądz spędzał ze mną czas dzień w dzień przez trzy lata i dopiero wtedy byłem gotowy wejść samodzielnie na jakąś drogę. Totalnie zmienił mi tor, po którym pędzę. I teraz idę do góry, zamiast w dół.

Pomyślałem sobie, że ze wszystkich ludzi na tym świecie, którzy mogliby mi pomóc, pomógł akurat ksiądz, więc może jest to jakiś znak? Zacząłem się interesować tym, co młodemu chłopakowi wydaje się totalną abstrakcją: Kościołem, przykazaniami. Dostrzegałem piękne przejawy człowieczeństwa w Kościele. To mnie przyciągało. Bo ja nie byłem złym chłopcem, tylko miałem złe doświadczenia.

Byłem defensywny wobec świata, bo myślałem, że on chce dla mnie źle. Nie rozumiałem go, nie wiedziałem, dlaczego cierpię. Kiedy ktoś wyrządzał mi krzywdę, robił coś, co sprawiało mi dyskomfort albo mnie raniło, odbierałem to jako atak. A dzisiaj wiem, że każdy atak jest swego rodzaju upośledzonym sposobem samoobrony. Kiedy ludzie kogoś innego ranią, to zazwyczaj robią to nie po to, żeby zranić, tylko dlatego, że sami czują się zranieni. Zacząłem rozumieć ludzi i patrzeć na nich z innej perspektywy, której nauczył mnie Pan Bóg i doświadczenie tego, że sam jestem po prostu kochany.

Zacząłem bardziej rozumieć perspektywę, z której Bóg patrzy, planuje i pozwala niektórym planom się realizować. Dzięki temu mam większe zaufanie do Boga, do życia, do tego, jak się toczą moje losy. Zrozumiałem, że – tak jak śpiewam w piosence – „wszystko jest po coś”, a kiedyś w ogóle w to nie wierzyłem. Wiara w Boga dała mi życiowy optymizm. Ostatnio modliłem się: „Panie Boże, dziękuję Ci za wszystko”. Taki nawyk, który rozwesela mi dzień… Ale przekminiłem to sobie i doszedłem do wniosku, że dziękowanie za wszystko, co się dzieje jest po prostu stwierdzeniem, że mimo wszystko warto żyć. Choć przecież nie zawsze jest kolorowo. Za to jestem szczególnie wdzięczny Bogu, że dziś jestem w stanie patrzeć na świat z innej perspektywy – z perspektywy miłości.

Gdybym się nie ogarnął jako człowiek, nie miałbym teraz zdrowych relacji w rodzinie, nie zdałbym matury ze świetną średnią (a przecież mieli mnie wyrzucić ze szkoły), nie dostałbym stypendiów na studiach. Zawdzięczam to Jezusowi.

KAI: Powiedziałeś niedawno, że od siedmiu lat jedyną stałą w Twoim życiu jest Pan Bóg i to, że się nawracasz… Jak to rozumieć?

– To, w jaki sposób dzisiaj jestem wierzący, bardzo różni się od tego, jak wierzyłem siedem lat temu. Kiedy zacząłem się nawracać i poznawać Boga, całkowicie inaczej podchodziłem do wielu spraw. A teraz wchodzę w nowe środowiska, poznaję nowych ludzi i w związku z tym zmienia się mój światopogląd, bo podlegam różnym wpływom z zewnątrz.

Zawsze byłem człowiekiem szukającym prawdy, wrażliwym, czułem, co inni czują i sam czułem bardzo dużo. W pewnym momencie odkryłem, że głównym celem, do którego ludzie dążą w życiu jest po prostu miłość. Nie ma człowieka, który nie chce czuć się kochanym. Bóg jest miłością, a ja ją odnalazłem w Kościele. Ale zacząłem poznawać coraz więcej ludzi, którzy tej miłości w Kościele nie doświadczyli. Dla mnie zawsze ważniejsze było pokazywanie ludziom miłości niż wiary. Ewangelizując trzy lata temu, bardziej skupiałem się na słowie „miłość” i nie mówiłem za dużo o Jezusie, bo chciałem, żeby ci ludzie w pierwszym rzędzie doświadczyli miłości. Bardzo rzadko mówiłem, że wierzę w Jezusa zmartwychwstałego. Bardziej postrzegałem Boga poprzez zlepek różnych światopoglądów, uwzględniałem, że są różne drogi do Niego. Wszystko to spowodowało w mojej głowie mętlik, przez który nie wiedziałem, w co wierzę.

Dzisiaj wiem, że człowiek potrzebuje pewnych przekonań, którymi się kieruje, a ja chcę się trzymać tych, które sprawdziły się w moim życiu. Ale od czasu, kiedy wszedłem w środowisko muzyków, mam też fazy, w których czuję się niewierzący i wcale nie jestem tak blisko z Panem Bogiem. Kiedy się wątpi, ważne jest to, żeby szukać punktu zaczepienia u źródła, u Boga, a nie gdzieś indziej. Droga z Bogiem jest dla mnie sprawdzoną drogą. Wszystko inne fajnie wygląda na pierwszy rzut oka, ale zostałem z tego kiedyś wyratowany i muszę sobie co chwilę przypominać, że nie chcę tam wracać.

KAI: Ale żeby swój obecny stan osiągnąć, musiałeś się od niektórych ludzi odciąć?

– Całkowicie. Nie obejdziemy faktu, że nasze otoczenie na nas wpływa. Zacząłem się zastanawiać, dlaczego z niektórymi osobami spędzam czas. Uświadomiłem sobie, że przez długi okres w moim życiu starałem się spędzać czas z ludźmi, którzy nie mieli na mnie dobrego wpływu. Że szukałem u nich uznania, a oni właściwie nie dawali mi do tego żadnych powodów. Tak naprawdę trwałem w relacjach, które mnie ściągały w dół. To było chore. Pomyślałem sobie: po co? Przecież nie muszę tego robić.

Zacząłem inaczej wartościować ludzi. Nie było już dla mnie ważne, jak ktoś był popularny czy lubiany. Zacząłem patrzeć na to, czy ktoś jest prawdomówny, jak rozmawia z rodzicami, czy jego czyny pokrywają się z jego słowami, czy ktoś mnie co chwilę nie wystawia, czy nasza relacja jest obustronna i nie polega na tym, że to ja się cały czas staram, a ta osoba w sumie ma mnie gdzieś.

Zawsze kiedy otaczamy się ludźmi, pozwalamy na to, żeby oni wpływali na nas. Tak samo my na nich wpływamy. Jeśli chcemy rosnąć w siłę, warto otaczać się takimi ludźmi, a nawet przedmiotami i tworzyć sobie wokół taki świat, dzięki którym będziemy się rozwijali.

KAI: Takie odcinanie się od niewłaściwych ludzi wymaga chyba asertywności, a także odkrycia własnej wartości?

– Zawsze myślałem, że jestem w stanie coś dostać od innych ludzi i wcale się nie zastanawiałem nad tym, ile to ja innym daję, ile ktoś inny czerpie z tego faktu, że się ze mną zadaje. Z czasem zauważyłem, że moja wartość dla drugiego człowieka o wiele bardziej wzrasta, gdy jestem asertywny, pewny siebie, znam siebie i mam swoją, niezależną od drugiego człowieka, tożsamość. Wtedy zakumałem, że naprawdę warto ze mną spędzać czas. Zacząłem doceniać siebie. Zdałem sobie sprawę z własnej wartości.

Mówiąc żart, nie muszę już się czuć mniej zabawny dlatego, że ktoś się nie roześmiał. Wcale nie potrzebuję czyjejś reakcji, żeby poczuć się dobrze, bo po prostu tak się czuję i mogę się tym dzielić z ludźmi. Nie czuję potrzeby, żeby ktoś coś o mnie myślał, bo sam o sobie już coś stwierdziłem. Według mnie to jest bardzo ważny krok, którego można w ciągu całego życia nie zrobić i tylko stale się przeglądać w oczach innych ludzi. Choć oczywiście warto dbać o to, żeby żartując, doprowadzić innych do śmiechu.

KAI: Lubisz powoływać się na książkę „Homo deus”, którą napisał izraelski historyk Yuval Noah Harari, w której jest mowa o ewolucji człowieka od homo sapiens do homo deus. Dlaczego?

– Żyjemy w czasach, w których człowiek sam staje się dla siebie bogiem. Wydaje się to uzasadnione i bardzo atrakcyjne, bo uczy cię cech potrzebnych do tego, żeby osiągać swoje zamierzenia. Zyskujesz poczucie własnej wartości i odkrywasz swoją tożsamość, pewność siebie, pokonujesz jakieś lęki itd. Kiedy skutecznie kreujesz rzeczywistość wokół siebie, możesz się zapędzić, bo zawsze służy to tobie. Ale, po pierwsze, różne badania potwierdzają, że kiedy robisz coś dla drugiego człowieka, czujesz się bardziej szczęśliwy, niż kiedy robisz to samo dla siebie. Tak jesteśmy stworzeni, żeby sobie nawzajem pomagać. A po drugie, jak mówił mój ksiądz, samorozwój polega na tym, że rozwijasz się bez Boga, zaś rozwój osobisty na tym, że rozwijasz się z Nim. Samorozwój sprawia, że po jakimś czasie osiągasz, co chcesz i rośnie ci ego, bo inni nie osiągnęli tego, co tobie się to udało. Wszystkie sukcesy przypisujesz sobie. To jest niebezpieczne, bo przestajesz kochać innych.

Gdybym rzeczywiście osiągnął to, co chcę – stał się muzykiem, który gra koncerty w całej Polsce – ale nie potrafiłbym pokochać drugiego człowieka, tylko patrzyłbym na niego z góry i go znieważał, to dla mnie byłoby to słabe. Byłbym gorszym człowiekiem, mimo że „więcej” osiągnąłem. Nawiązuje to do chyba najpiękniejszego fragmentu Nowego Testamentu: gdybym posiadał wszystko, a miłości bym nie miał, byłbym jak cymbał brzmiący (por. 1 Kor 13) i tak właściwie byłbym nic nie wart. Według mnie ten fragment jest odpowiedzią na ten nurt samorozwoju, stawania się dla siebie bogiem. Tym bardziej że chrześcijaństwo też oferuje rozwój! Nauczanie Jezusa nakłania mnie do tego, abym się rozwijał, zmieniał świat wokół siebie na lepszy, jednocześnie pozostając człowiekiem kochającym innych.

Kiedy coraz bardziej stawałem się bogiem dla samego siebie, czułem się niespójny, czułem, że odchodzę od Jezusa. Niektórzy żyją tak na co dzień. Ale ja jestem dumny z tego, że znowu Jezus, a nie Szymon Reich, jest moim Bogiem.

KAI: A jak wygląda Twój rozwój osobisty, ten uwzględniający Boga? Czy kierujesz się jakąś konkretną duchowością? Czy należysz do jakiejś wspólnoty? Masz jakiegoś przewodnika duchowego?

– Po prostu staram się żyć zgodnie ze swoim sumieniem, przy czym stale próbuję to sumienie konsultować z Bogiem i korygować je w towarzystwie duchownego. Aczkolwiek zdaję sobie sprawę z tego, że niektórzy duchowni myślą inaczej niż ja. Dlatego w megatrudnych sprawach rozmawiam z wieloma, żeby zobaczyć jakie są możliwe podejścia i wywnioskować z tego coś sensownego. Uznaję autorytet duchownych i ludzi mądrzejszych ode mnie, ale przede wszystkim kształtuję swoje sumienie na tyle, żeby zawsze było wrażliwe. Uważam, że ludzie kierujący się sumieniem potrafią przyznać się do błędu, nawet kiedy jest to dla nich niekomfortowe.

Oczywiście sumienie może być zniekształcone, w jedną i w drugą stronę. Możemy sobie wmawiać, że grzechy, które popełniamy, wcale nie są grzechami, ale możemy też nazywać grzechem coś, co wcale nim nie jest. Trzeba w życiu dbać o zdrowy rozsądek.

A jeśli chodzi o duchowość, to zawsze staram się być w stanie łaski uświęcającej. Po prostu. Nie chodzi o to, że tym razem dłużej poklęczę przed monstrancją i minutę dłużej poadoruję Jezusa. Liczy się poczucie, że moje życie staje się coraz pełniejsze, że staję coraz bliższy jakiejś formie doskonałości.

KAI: Dlaczego więc nosisz bluzę z napisem: „(nie)doskonały”?

– Bo nie wyobrażam sobie, żeby po śmierci przedstawiano mnie jak świętych, którzy na obrazkach mają aureolę nad głową i ręce złożone do modlitwy, jakby nigdy nic innego w życiu nie robili. Chciałbym pokazać ludziom, że w normalnym życiu też można być świętym – wzorowym chrześcijaninem. Staram się czerpać przyjemność z życia. Czasami z czegoś zrezygnuję, bo wiem, że na dłuższą metę jest to dobra decyzja. Nie żyję w wiecznym skrępowaniu, w poczuciu, że nie mogę czegoś zrobić, bo ktoś coś sobie o mnie pomyśli albo mnie osądzi. Po prostu żyję w zgodzie ze sobą i nawet błędy, które popełniam nie zmieniają faktu, że jestem w pełni wartościowym gościem i mogę się czuć kochanym.

KAI: Jak być katolikiem w show-biznesie? Katocelebrytą, jak niektórzy mówią z przekąsem…

– Świat show-bussinesu nie jest całkowicie próżny i pozbawiony wartości. Każde środowisko rządzi się swoimi prawami. Trzeba je odkryć i dopiero wtedy można stwierdzić, na ile chce się mieć z nim do czynienia. Poznałem w show-businessie sporo ludzi wierzących. Ale warto patrzeć na ludzi jako ludzi, a nie przez pryzmat tego, czy są wierzący, czy niewierzący. Bo od każdego możemy się czegoś nauczyć. Każdy może być wartościowym człowiekiem i w wielu sprawach bardziej „wzorowym chrześcijaninem” niż ja. Po prostu pochodzimy z różnych środowisk, mamy inne historie życiowe, inne doświadczenia, dlatego wierzymy, w co wierzymy. Generalnie trzeba otworzyć się na taki scenariusz, w którym ja jako chrześcijanin wcale nie jestem lepszy. I dopiero wtedy można poznawać ludzi na płaszczyźnie, na której jesteśmy sobie równi: kim jesteś? – daj mi się poznać!

W show-businessie z definicji dużo się dzieje na pokaz. Ale w Kościele też jest trochę show. Ksiądz w sytuacji oficjalnej mówi inaczej, niż kiedy cię zna. To, że ludzi są trochę inni publicznie, może wynikać z faktu, że pełnią pewną funkcję, odgrywają jakąś rolę. Na ile ta rola jest prawdziwa dowiadujesz się, poznając tę osobę.

KAI: Co sprawiło, że zainteresowałeś się modelingiem?

– Moja mama się tym interesowała. Gdy byłem dzieckiem, wysyłała mnie na sesje zdjęciowe. Byłem w niemieckiej agencji dla dzieci. Chodziłem na te sesje, bo mama mi kazała. Najwięcej ich miałem w wieku 10-14 lat. Przyzwyczaiłem się do tego i kiedy wróciłem do Polski, nadal się tym zajmowałem. Aż poznałem ludzi z show-businessu, którzy powiedzieli, że powinienem spróbować swoich sił w Top Model. I poszedłem do programu telewizyjnego. Tak się zaczęła przygoda z Top Model.

KAI: A po co Ci był randkowy reality show „Hotel Paradise”? Mądrzy ludzie radzą unikać okazji do grzechu… Czy nie był to krok w tył?

– No tak, niby coś tu się nie klei… Gdy poszedłem do tego programu, wiele osób się ode mnie odwróciło, w ogóle ze mną na ten temat nie rozmawiając. A zrobiłem to, bo bardzo daleko poleciałem w swojej wizji, że wszędzie mogę głosić Jezusa, że jestem w tym niczym nieograniczony. Chciałem pójść do „Hotelu Paradise” z fajnym przekazem, więc w to wszedłem. I od któregoś z uczestników programu usłyszałem: „Gdyby tacy ludzie chodzili do kościoła, to ja też bym chodził”. Odpowiedziałem: „Chodzą, tylko o tym nie wiesz”.

Poza tym, znam siebie. Chodziłem na imprezy, gdzie sypie się „mąka”. Kiedy znajomi brali dziewczyny z klubów i spędzali z nimi nocki, potrafiłem zamknąć się w pokoju obok i pójść spać. Łatwiej jest być wiernym swoim zasadom, nie wdając się w ogóle w jakieś trudne sytuacje, ale miałem już kilka sprawdzianów asertywności i wiem, na co mogę sobie pozwolić, a na co nie.

Funkcjonowałem w środowiskach totalnie niekatolickich, ale zawsze udawało mi się zachować siebie. Stałem w rozkroku i jakoś sobie dawałem radę, więc uważałem, że jeśli trafię do programu randkowego, to też krzywda mi się nie stanie. Ale nie mówię, że jest to droga, którą wszyscy powinni iść, żeby głosić Chrystusa. To był z mojej strony bardzo odważny eksperyment. Chciałem wiedzieć, czy się da i jakie to będzie miało skutki. No i się dowiedziałem.

KAI: Jak mówić o Jezusie, żeby rzeczywiście dotrzeć do ludzi w różnych środowiskach? Pytam specjalistę, który o trudnych sprawach potrafi mówić prostym, codziennym językiem…

Staram się w tym być jak najbardziej prawdziwy, transparentny i nie próbować kogoś przekonać, a bardziej powiedzieć o tym, czego doświadczyłem.

Wydaje mi się, że teraz panuje „sportowe” podejście wśród ewangelizatorów, jakby chcieli zbierać punkty za to, kogo nawrócili. Co chwilę od kogoś słyszę, że jest jakieś nowe nawrócenie, jakiś nowy cud. I zawsze ten ktoś mówi: jak się cieszę, że Pan Bóg przeze mnie zadziałał. Słyszę w tym „skromność” – w cudzysłowie, bo jest w tym ukryte ego, lansowanie się na tym, że „Pan Bóg przeze mnie zadziałał”, że jestem odważny, bo chodzę po ulicy z megafonem, krzycząc: „Jezus zmartwychwstał za ciebie i to właśnie ciebie chce dzisiaj uratować”.

Kiedy słyszę takich ludzi, to nawet jako katolik czuję się zgorszony. No bo staram się robić wszystko, co mogę, żeby być dla ludzi normalny, a ten znowu świruje, chce za wszelką cenę kogoś przekonać. A przecież Pan Bóg sam nie wprasza się do nikogo. Jezus nie przychodził do ludzi i nie pytał: „Czy cię uzdrowić?”, tylko zazwyczaj to oni przychodzili do Niego i dopiero wtedy On reagował, był dla nich dostępny.

Wydaje mi się, że jako ewangelizatorzy za mało skupiamy się na ludziach, których chcemy „nawrócić”. Patrzymy na nich jak na zerojedynkowy problem, gdzie zero znaczy „niewierzący”, jeden to „wierzący” i chcemy tych niewierzących na drugą stronę, nawet siłą, przeciągnąć. Ale ten człowiek ma swoją historię, może ma coś do przepracowania i może jesteśmy w stanie mu pomóc w inny sposób niż indoktrynując go i mówiąc, w co ma wierzyć? Może on po prostu potrzebuje się wygadać, może potrzebuje pomocy w pracy, bo sobie nie radzi, a przez to, że mu pomożemy, on się na nas otworzy i dopiero wtedy będzie chciał słuchać tego, co mamy mu do powiedzenia o Jezusie? Często źle do człowieka podchodzimy, tak nieludzko, jakbyśmy chcieli klientowi sprzedać produkt, a nawet nie pytamy, czy on chce cokolwiek kupić.

Kiedy ewangelizuję, staram się przede wszystkim weryfikować swoje motywy, bo z moich obserwacji wynika, że ludzie czasem podświadomie robią to dla zaspokojenia własnego ego. Ja też tak miałem. Przypominam więc sobie stale na nowo, że to nie ja kogoś nawracam, tylko Pan Bóg nawraca przeze mnie. Po to te wszystkie trudne rzeczy się przytrafiły w moim życiu, żebym był świadkiem. Mam być odblaskiem światła, a nie samemu świecić.

KAI: Przedstawiasz się jako „muzyk, model, ministrant”, jesteś jeszcze ewangelizatorem, influencerem, po prostu człowiekiem-orkiestrą. Skąd to się bierze? Z jakiegoś wewnętrznego ADHD?

– Zdecydowanie. Nie jestem w stanie sobie tego inaczej wytłumaczyć. Jestem trochę nakręcony. Szybko się nudzę, lubię robić kilka rzeczy naraz, mam totalnie nietypowy tryb życia. Często spotykam naprawdę wyjątkowych ludzi, którzy robią megaciekawe, kreatywne rzeczy, ale widzę, że to jeszcze nie to samo, co ja, bo nikt z nich po odjechanym evencie nie pójdzie do kościoła. Z Jezusem na pewno czujesz się wyjątkowo.

KAI: Lubisz kokosy?

– Lubię. Kokosy wymiatają! Ze wszystkich olejów, kokosowy jest najzdrowszy. Kokos ładnie pachnie, fajnie smakuje, dobrze wygląda…

KAI: I stąd Twój pseudonim QoQos?

– Moja koleżanka, która jest Azjatką i ma do siebie dystans, nazwała siebie Bananem, bo jest żółta na zewnątrz, a biała w środku. Jest „mieszanką”, jak ja (mój tata pochodzi z Ghany). Nagraliśmy wspólnie piosenkę „Team Banan”, która ma najwięcej wyświetleń ze wszystkich piosenek, w których brałem udział – ponad 12 milionów. Musiałem sobie do tej piosenki wymyślić jakąś ksywę. Pomyślałem, że skoro jestem biały w środku i ciemny na zewnątrz, jak kokos, no to nie mam wyjścia: będę QoQosem.

KAI: Jako QoQos sam komponujesz, piszesz teksty i śpiewasz?

– Piszę teksty, śpiewam, rapuję. Jeszcze trochę muszę się nauczyć, żeby samemu produkować, a produkcja to współczesna forma komponowania. To bardzo kreatywna robota.

Teraz wydaję debiutancką płytę. Na mojej stronie internetowej szymonreich.pl jest cała kolekcja „(nie)doskonały”, składająca się z płyty, bluzy i plannera. Płyta jest moim przedstawieniem się jako muzyk. To prezent dla moich słuchaczy, którzy super mnie wspierają. Jestem im za to megawdzięczny, więc chcę się odwdzięczyć płytą z siedmioma piosenkami. Bluzą, którą zaprojektowałem, można wyrażać swoją (nie)doskonałość. A dzięki plannerowi można pracować nad tą (nie)doskonałością, ale też ją trochę odkrywać, więc służy także jako narzędzie do samoakceptacji.

KAI: Jak z niego korzystać?

– Jest to trochę nietypowy kalendarz, w którym sam wpisujesz daty. Sam decydujesz, kiedy planner się zaczyna i kiedy się kończy. Możesz sobie robić przerwy w korzystaniu z niego. Są tam „rozkłady jazdy” na tydzień, na miesiąc. Dzięki plannerowi możesz organizować swój czas w celu rozwoju osobistego. Ten planner ma ci pomóc zweryfikować swoje życie i polepszyć jego jakość. Są w nim wpisane przeze mnie treści, które służą twojemu rozwojowi. Raz na dwa tygodnie pojawiają się tak zwane rozkminy, które zadają konkretny temat. Przepracowujesz go przez ten czas na tyle, na ile chcesz. Żeby to kontrolować, za każdą przerobioną treść przyznajesz sobie kokosy.

Z jednej strony planujesz sobie dzień, a z drugiej masz treści, które pomogą ci bardziej pozytywnie nastawić się do otaczającego cię świata. Pokażą ci, po pierwsze, dlaczego warto, po drugie, że można, a po trzecie – jak to robić, żebyś ty i świat wokół ciebie stawał się lepszy, żebyś poprzez swoją niedoskonałość dążył do doskonałości.

KAI: Pan Bóg dobrał się do Ciebie przez trudne doświadczenia, przez które przechodziłeś w życiu…

– Totalnie! Ale przecież diamenty tworzą się pod presją. Potrzebują ciśnienia i trudnych warunków, żeby powstać i ukształtować się w piękne wzory. Uważam, że w trudnych chwilach stoimy przed decyzją, w którym kierunku chcemy iść. Pan Bóg jest dżentelmenem i czeka na nas, aż się sami zdecydujemy pójść drogą, którą nam proponuje. Bardzo Mu zależy, żebyśmy się w końcu otrząsnęli i spojrzeli na świat w pełnych barwach, a nie tylko w jednym kolorze. Za każdym razem, kiedy przeżywamy jakąś trudną sytuację, mówi: „Jestem”. Po prostu jest i non stop się oferuje. Bardzo często, gdy jestem czymś zdruzgotany i mam typową sytuację: „Jak trwoga, to do Boga”, w czasie modlitwy słyszę: „Jestem”. I to mnie uspokaja, bo dzięki temu mam pewność, że wszystko jest w porządku.

KAI: Dobrze jest mieć zaufanie do obecności Boga, ale decyzje trzeba już podejmować samemu?

– Jezus zapytał chorego, który leżał przy sadzawce Owczej: „Czy chcesz wyzdrowieć?”, a potem powiedział do niego: „Wstań, zwiń swoją matę i idź o własnych siłach” (por. J 5, 2-9). To jest megamocne. Stoimy na rozstaju dróg. I kiedy porównamy ofertę Jezusa, który mówi: „Wstań i idź o własnych siłach”, z ofertą diabła, składającego typowe obietnice świata, takie smakołyki, jak dobrobyt materialny, to widzimy, że diabeł nie pyta o twoją wolę, że chce cię zniewolić różnymi korzyściami. A Jezus oferuje ci wolność, autonomię, żebyś szedł o własnych siłach. To nie upraszcza życia od razu. Ale ta droga, jeśli ją wybierzesz, może być dla ciebie tysiąckrotnie bardziej korzystna.

Bóg jest Ojcem, który nas dosłownie wychowuje na dojrzałych, „samodzielnych” (w cudzysłowie, bo zawsze Go potrzebujemy), radzących sobie w życiu ludzi. On nie będzie nas ciągnął za rękę, nie będzie się wpraszał w nasze życie. Pan Bóg wymaga, przede wszystkim od facetów, żebyśmy mieli „jaja”. Kiedy żyję na własną rękę, pracując jako freelancer, to rozumiem, że wszystkie problemy, które kiedyś miałem to były pierdoły. Teraz dopiero widzę, jak ciężkie jest życie dorosłej osoby. Jest tyle trudnych sytuacji w życiu, z którymi trzeba sobie poradzić. Jednym z największych wyzwań jest założenie rodziny, która zdrowo funkcjonuje, w której dzieciakom niczego nie brakuje. To wymaga popracowania nad sobą, ogarnięcia się w życiu. To nie dla chłoptasiów, którzy siedzą pod blokiem, narzekają na swoje życie, palą gibony i udają kozaków, bo potrafią wypalić więcej niż ziomek obok. Trzeba do tej samodzielności dorosnąć i Pan Bóg nam w tym pomaga.

*

Szymon Reich ma 23 lata. Mieszkał i zdał maturę w Niemczech. Ukończył Wydział Prawa i Administracji Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie na kierunku „Człowiek w cyberprzestrzeni”. Przedstawia się jako „model, muzyk, ministrant”, jest też ewangelizatorem i influencerem.

Rozmawiał Paweł Bieliński (KAI) / Warszawa

Źródło: KAI

Krzysztof Zieliński

Od 2008 roku współtworzy Oblackie Duszpasterstwo Młodzieży NINIWA, co jest jednocześnie pracą i życiową misją. Współorganizuje i animuje wydarzenia, pisze artykuły, redaguje treści książek i robi znacznie więcej. Człowiek orkiestra.