Photo by Gabriel Gurrola on Unsplash
5 czerwca| Artykuły

10 nieśmiertelnych gitarzystów, którzy zmarli…

Oto paradoks. Zapraszamy do kolejnego muzycznego top 10.

Robert Johnson

Człowiek legenda. Mozart bluesa. Tajemnica sprzeczności. Za życia niepoważany i traktowany jak beztalencie. Kilkadziesiąt lat później Eric Clapton powiedział o nim: najważniejszy gitarzysta bluesowy jaki kiedykolwiek żył.

Urodził się 8 maja 1911 roku w Hazlehurst w Mississippi. Zmarł 16 sierpnia 1938 w Greenwood w wieku 27 lat. Zgadza się, Johnson zasila szeregi mrocznego Klubu 27. To grupa znanych artystów i postaci przemysłu rozrywkowego, którzy zmarli dokładnie w wieku 27 lat. Zazwyczaj tragicznych okolicznościach.  Oprócz Johnsona należy do niej m.in Jimi Hendrix, Janis Joplin, Jim Morrison, Kurt Cobain czy Amy Winehouse. Ale wracamy do Johnsona. Zostawił po sobie zaledwie 21 nagrań wydanych dopiero 20 lat po jego śmierci. Dwie przedwcześnie zmarłe żony, dziesiątki kochanek, alkohol i nade wszystko wielkie pragnienie zostania sławnym muzykiem. Zaczynał od harmonijki. Podobno nieźle w nią dmuchał. Ale miłością jego życia była gitara. Świadkowie jego pierwszych sześciostrunowych podrygów zeznają, że grał beznadziejnie. Tułał się od miasta do miasta jak Don Kichot szukając swojej upragnionej popularności. Tutaj następuje cięcie i nagły, niespodziewany zwrot akcji. Oto nagle Robert Johnson z miernego grajka przeobraża się w mistrza gitary bluesowej. Wirtuoza. Wizjonera. Z poczwarki stał się motylem. Tą nagłą metamorfozę próbuje tłumaczyć jedna z najbardziej tajemniczych legend muzyki. Głosi ona, że Robert Johnson w zamian za mistrzostwo i sławę zaprzedał swoją duszę diabłu. Jak było naprawdę pewnie już nigdy się nie dowiemy. Pewne jest to, że nagrania, które pozostawił po sobie stały się prawdziwym fundamentem i inspiracją dla następnych pokoleń bluesa i rocka.

B.B. King

Bez wątpienia B.B. King jest jednym z najgenialniejszych uczniów Robert Johnsona. Jednogłośnie uważany za Króla elektrycznej gitary bluesowej. Świetnie śpiewającego króla. Do fascynacji nim przyznawał się sam Jimi Hendrix. Był mentorem najwybitniejszych bluesowych gitarzystów świata. Takich jak na przykład Joe Bonamassa. Naprawdę nazywał się Riley Ben King. Urodzony 16 września 1925 w Itta Bena w stanie Missisipi. Zmarł nie tak dawno, bo 14 maja 2015 w Las Vegas. W 1980 roku został wprowadzony do Blues Hall of Fame, a w 1987 do Rock and Roll Hall of Fame. W 2003 roku uplasował się na 3 miejscu listy 100 najwiekszych gitarzystów wszech czasów magazynu Rolling Stone. Życie prywatne raczej do udanych nie należało. Dwa śluby – dwa rozwody. Kilkanaście rozsianych po świecie dzieci z przeróżnych rockandrollowych konstelacji. 15 nagród Grammy. Ulubiony wokalista? Możecie być zaskoczeni. To biały. Frank Sinatra. Grał po 200 koncertów rocznie. Niemal do ostatniej chwili życia. Posłuchajcie Króla Bluesa.

Chuck Berry

Właściwie Charles Edward Anderson Berry. Urodzony 18 października 1926 w Saint Louis. Pierwszy wielki łobuz rock and rolla. Odbył trzyletnią odsiadkę za kradzież. Pracował w fabryce samochodów i wyuczył się zawodu fryzjera. Aż do momentu kiedy usłyszał go właściciel wytwórni płytowej Chess Record Leonard Chess. Pierwszą nagraną przez niego piosenką była Maybellene, która z miejsca stała się hitem. Jeżeli jest ogniwo łączące bluesa z rockiem to jest nim z pewnością Chuck Berry. To on zdefiniował drapieżne brzmienie gitary i zapoczątkował epokę riffu. Swoim brzmieniem i scenicznym image zaraził Beatlesów i Rolling Stonesów. No i ten jego charakterystyczny duck walk. To jego wizytówka. Przyznał kiedyś, że swój kaczy chód wymyślił w 1956 roku z potrzeby ukrycia przed publiką pogniecionego garnituru. No i tak zostało. Ko zna historię rocka ten wie, że najsławniejszym spadkobiercą duck walk jest Angus Young z AC/DC. Chuck Berry zmarł 18 marca 2017 roku w St. Charles. Pierwszy muzyk wprowadzony do Rock and Roll Hall of Fame. A w 1977 roku na Złotych Dyskach programu Voyager umieszczono jego najbardziej kultowy numer Johnny B. Good. Kto wie, może Chucka Berry’ego słuchają gdzieś na innej planecie…

Les Paul

Tak naprawdę Lester William Polsfuss. Urodził się 9 czerwca 1915 roku w Waukesha. Na gitarze grał rewelacyjnie. Głównie bluesa i jazz. Ale to nie gra uczyniła go nieśmiertelnym. Uczynił go takim jego geniusz wynalazcy. Les Paul jest nazywany Edisonem przemysłu muzycznego. Cóż takiego wynalazł? Zasadniczo dwie rzeczy. Po pierwsze jest konstruktorem jednego z dwóch najważniejszych w historii muzyki modeli gitary elektrycznej. Gitary Gibson Les Paul. Ten drugi ważny model to Fender Stratocaster. Gibson Les Paul to gitara elektryczna wykonana z litego drewna. Solidna. Ciężka. Legendarna. Większości bluesowych, jazzowych i rockowych gitarzystów świata na hasło Gibson Les Paul w kąciku ust pojawia się ślinka. To ta gitara zdefiniowała połowę brzmienia całej gitarowej muzyki. Drugim wielkim wynalazkiem Les Paula była technika nagrywania wielośladowego. Dzisiaj bez niej po prostu nie można wyobrazić sobie żadnego studia nagraniowego. Ani tego wypasionego, ani tego w pokoju bloku. Jej istotą jest nagrywanie na raty. Najpierw swoją partię nagrywa perkusista. Potem basista. Potem gitarzysta. Potem klawiszowiec. Potem wokalista. I tak dalej. Ślad do śladu. Kiedy wszystkie są już nagrane trzeba to zmiksować w jedną, spójną całość. I nagranie gotowe. Les Paul zmarł 13 sierpnia 2009 roku w White Plains. Na wieść o śmierci Edisona muzyki Keith Richards powiedział: Wszyscy musimy przyznać, iż bez Les Paula pokolenia zafajdanych typków naszej maści szwendałyby się po więzieniach lub czyściłyby kible. Wszyscy mamy wobec niego niewyobrażalny dług za całą jego pracę i talent.

Jimi Hendrix

O tym gościu już pisałem. We wszystkich możliwych plebiscytach na największego gitarzystę wszech czasów Jimi Hendrix zawsze jest na szczycie. Urodził się 27 listopada 1942 w Seattle. Zmarł jak wiemy w wieku 27 lat 18 września 1970 w Londynie. Zrewolucjonizował brzmienie gitary elektrycznej stosując techniki i efekty o jakich do tej pory gitarzyści nie mieli pojęcia. Ale przede wszystkim Hendrix zrewolucjonizował podejście do tego instrumentu i rolę jaką gitarzysta pełni na scenie i w muzyce. Od niego gitarzysta przestał być już tylko muzykiem instrumentalistą. Stał się kimś więcej. Szamanem. Bohaterem. Mistykiem. Kimś, kogo koncerty nie są tylko koncertami. Są rodzajem jakiegoś spektaklu. Wydarzenia, w którym chodzi o coś więcej niż tylko o dźwięki. Kiedy spóźniony Jeff Back zmierzał na koncert Hendrixa, by po raz pierwszy usłyszeć go na żywo, zobaczył wychodzącego z sali Erica Claptona. Taki słaby? – zapytał Back. Nie, taki dobry … – odpowiedział Clapton.

Duan Allman

Urodzony 20 listopada w 1946 roku amerykański gitarzysta sklasyfikowany w 2003 roku przez magazyn Rolling Stones na 2 miejscu listy 100 najlepszych gitarzystów wszech czasów. Kiedy w 1959 roku razem z bratem Greggiem poszli na koncert B.B. Konga, Duan powiedział – musimy się za to zabrać. Zaczął grać. Przewijał się od zespołu do zespołu. Od klubu do klubu. Ale kiedy pewnego razu usłyszał Taj Mahala wykonującego utwór Williego McTella Statesboro Blues, odnalazł swoją ścieżkę. Tylko, że to nie Taj Mahal zwrócił jego uwagę, ale grający w tym numerze na gitarze hawajskiej Jesse Ed Davis. To właśnie te ślizgające się dźwięki zafascynowały Duana. Założył na drugi palec szklaną butelkę po lekarstwach i sam zaczął się ślizgać. Tym sposobem narodził się dla muzyki jeden z najwybitniejszych w dziejach przedstawicieli gitarowej techniki slide. Jego charakterystyczna gra zaczęła podbijać coraz więcej serc. Powstaje najważniejszy zespół jego życia i jeden z najważniejszych zespołów w historii muzyki blues rockowej – The Allman Brother Band. Duan Allman wraz ze swoją czarodziejską szklaną buteleczką jest zaproszony przez Erica Claptona do zagrania solówki w kultowej Leyli. Niestety, świat nie nacieszył się zbyt długo jego szklanym łkaniem. Zginął w wypadku motocyklowym w wieku 25 lat…

Stevie Ray Voughan

Nazywany kolejnym wcieleniem Jimiego Hendrixa. Charyzmatyczny, emocjonalny, porywający. Ikona. Biały gitarzysta i wokalista blues rockowy urodzony 3 października 1954 roku w Dallas. W wieku 17 lat podejmuje decyzję by zostać zawodowym gitarzystą. Zakłada zespół Stevie Ray Vaughan and Double Trouble i z tym zespołem koncertuje i nagrywa do końca życia. Podczas festiwalu w Montreux w 1982 roku zwrócił na niego uwagę sam David Bowie. Mało kto wie, ale Stevie Ray Voughan nagrał gitary na słynnej płycie Bowiego Let’s Dance. Koniec życia tragiczny. To był sierpień 1990 roku. Po koncercie w East Troy Stevie wraz z innymi muzykami (m.in David Bowie, Robert Cray, Eric Clapton) wsiedli na pokład dwóch śmigłowców, które miały ich przerzucić do Chicago. Śmigłowiec, na pokładzie którego był Stevie uległ katastrofie. Wszyscy zginęli na miejscu.

Gary Moore

W zasadzie można o nim powiedzieć tylko tyle: geniusz gitary. Był wirtuozem, ale jego gra charakteryzowała się przede wszystkim niebywałą emocjonalnością. Śpiewał gitarą. Gary Moore urodził się 4 kwietnia 1952 roku w Belfaście. Brytyjczyk. Oprócz gry na gitarze także śpiewał i komponował. Grał w wielu składach. Także w legendarnym Thin Lizzy. Ale Gary był przede wszystkim wybitnym solistą. I takiego zapamiętał go świat. Grał tak, że nie sposób było przejść obok tego obojętnie. Zmarł na atak serca 6 lutego 2011 w Esteponie. Jest autorem kilku utworów, które obecnie stanowią już klasykę gatunku. Najbardziej znaną jego płytą jest chyba Still Got the Blues. Oj, tak, Gary czuł Bluesa jak mało kto…

Prince

Zaskoczenie? Dla większości to przede wszystkim śpiewający Książe Popu. Ikona kultury. Ekscentryk. Wizjoner i rewolucjonista. Największa konkurencja Michaela Jacksona. I tak jest. Ale to też wybitny instrumentalista. Na gitarze grał zjawiskowo. Charyzmatycznie. Nie uprawiał czczej wirtuozerii i palcościgania. Po prostu grał z sercem, ekspresją i feelingiem takim, że pozazdrościć mógł go niejeden gigant gitary. W sieci jest trochę materiałów, gdzie Prince trochę jakby obok głównego nurtu swojej kariery po prostu gra. I to jak. Urodzony 7 czerwca 1958 w Minneapolis. Zmarł 21 kwietnia 2016 w Chanhassen. W rzeczywistości nazywał się Prince Rogers Nelson. Na koniec ciekawostka: w 2001 roku został Świadkiem Jehowy. Rzeczywiście ekscentryk. A grał tak: ( Prince wkracza do akcji w 3 minucie i 56 sekundzie…

Eddie Van Halen

Po pierwsze Van Halen. Eddie to założyciel jednego z najważniejszych zespołów w historii rocka. Zrobił to wraz ze swoimi braćmi – Alexem na bębnach i Wolfgangiem na basie. Po drugie Eddie spopularyzował i doprowadził do perfekcji efektowną technikę gry na gitarze pod tytułem tapping. Na czym ona polega zobaczycie sobie na nagraniu. Eddie jest uważany za pioniera nowożytnej gitary rockowej, gdzie cechami charakterystycznymi są ostre brzmienie i wirtuozeria. Jedną z najsłynniejszych jego solówek jest ta, którą nagrał do słynnego Beat It Michaela Jacksona. Ta solówka to obowiązkowa pozycja w repertuarze każdego szanującego się rockowego wymiatacza. Ale jest pytanie o to, czy to Eddie Van Halen wynalazł tapping? Otóż nie. Ta technika była znana od dekad. Już w czasach kiedy jeszcze nie było gitary elektrycznej! Poniżej dwa filmiki. Jeden prezentujący geniusz Van Halena. Drugi udowadnia, że tapping to naprawdę bardzo stara technika. Aha, zapomniałbym. Eddie urodził się 26 stycznie 1955 roku w Amsterdamie. Zmarł na raka 6 października 2020 roku w Santa Monica. Pokój jego duszy…

Adam Szewczyk

Gitarzysta, kompozytor, aranżer, felietonista. Człowiek o wielkiej ciekawości świata patrzący na rzeczy racjonalnie i przez pryzmat wiary. Absolwent Wydziału Jazzu i Muzyki Rozrywkowej Akademii Muzycznej w Katowicach. Wieloletni jej wykładowca.