Wesele
Wygląda na to, że pandemia zelżała. Można nawet zapomnieć, że jest. A jest?
Zaczęli grać koncerty. Na stadiony ludzi wpuścili. Zdarza mi się wejść do sklepu bez maseczki i nikt nie krzyczy, nikt nie wygania! Liczby przestają kogokolwiek obchodzić. A potem widzę sąsiada, który siedzi we własnym aucie w pełnym maseczkowym rynsztunku i myślę sobie: what is going on??? No tak, consuetudo altera natura est. Albo Doda. Ta publicznie bojkotuje koncerty, na których odpala się segregację sanitarną. Nie tylko ona. Z weselami też tak jest podobno. No bo te imprezy też otworzyli. To arcyciekawy element naszej kultury. Stary jak świat. I chyba nieśmiertelny. Przyglądam mu się.
Tak jak w Kanie
To była pierwsza myśl: jak bawili się Jezus z Maryją zaproszeni na wesele? W błędzie jest ten kto myśli, że dzisiejsze, monstrualnych gabarytów weselne maszyny kroczące przyćmiewają rozmachem i hedonizmem te sprzed tysięcy lat. Jak świat światem, wesele to zawsze była gruba impreza. A za czasów Jezusa było mniej więcej tak. Po pierwsze wesele kanopodobne było centralnie podzielone na dwie części. Pierwsza rozpoczynała się zawarciem kontraktu. Cóż to kontrakt? Formalne zawarcie małżeństwa. I co dalej? Biesiada? Noc poślubna? Nic z tych rzeczy. Młodzi będąc już małżeństwem musieli na siebie jeszcze trochę poczekać. Od sześciu miesięcy do roku wciąż mieszkali osobno. To zupełnie inaczej niż dzisiaj. Bo dzisiaj mieszka się ze sobą na długo przed kontraktem. O ile w ogóle o kontrakcie się myśli. Gdy pierwszy etap dobiegał końca, Pan Młody przychodził po Panią Młodą i od tej chwili mieszkali już razem. O tym, że tak było, pisze na przykład Mateusz: Z narodzeniem Jezusa Chrystusa było tak. Po zaślubinach Matki Jego, Maryi, z Józefem, wpierw nim zamieszkali razem, znalazła się brzemienną za sprawą Ducha Świętego. Mt 1,18. Ten żydowski zwyczaj wcale nie był taki głupi. Pomagał ludziom wypracowywać jedną z najtrudniejszych i najbardziej wymarłych dzisiaj sztuk: sztukę cierpliwego czekania.
Impreza
Dzisiaj standard to huczne wesele i (opcjonalnie) poprawiny. Bo często huczność wesela (fizycznie bądź finansowo) uniemożliwia biesiadnikom podjęcie wyzwania poprawin. Powiem szczerze – nie jestem fanem pokutującej w naszej kulturze zasady – postaw się, a zastaw się. Dla tego jednego dnia ludzie są gotowi zaciągać kredyty, sprzedawać auta, brać kolejne etaty albo wypruwać jakieś inne żyły. Może kogoś to przekonuje. Mnie nie. Gdyby jeszcze od tego jednodniowego szaleństwa w jakimkolwiek stopniu zależało szczęście nowego małżeństwa, zrozumiałbym, bo szczęście małżonków warte jest każdych pieniędzy. Ale nie zależy w najmniejszym stopniu, więc nie rozumiem. Ale akceptuję. Bo nie wszyscy muszą mieć tak jak ja. A ja nie muszę mieć tak jak wszyscy. I nie jest to problem tylko wesel. To problem całej pogańskiej kultury w jakiej zanurzony jest świat. To samo jest z Komuniami Świętymi, rocznicami, jubileuszami i wszelkimi uroczystościami otwarcia i zamknięcia. Na przykład igrzysk olimpijskich. Musi być łupnięcie, bo inaczej się nie liczy. Dla introwertyka, którym jestem, to zabójcza koncepcja.
Co na to Biblia?
Uczciwie muszę przyznać, że huczne świętowanie takich wydarzeń jak ślub chociażby, ma głębokie konotacje biblijne. Jednak. Izajasz pisze wprawdzie o tym, że Bóg nienawidzi naszych świąt i uroczystości, ale ten sam Izajasz pisze, że Bóg przebąkuje coś o mesjańskiej uczcie pełnej tłustego mięsa i wybornych win. A Jezus z Maryją jednak tego wesela w Kanie nie zbojkotowali. Choć pewnie mogli. Nie tylko, że nie zbojkotowali – aktywnie wsparli jego huczność. Tutaj wrzucam informację o kanopodobnych weselach, która może was zaskoczyć. Bo mnie zaskoczyła. Te wesela trwały wtedy … tydzień (sic!). Nasze dzisiejsze poprawiny przy tym to zwykła popierdółka. Siedem dni jedzenia, picia i hucznej zabawy! Mnie pewnie po drugim dniu odwieźli by do szpitala. A bibliści twierdzą, że Jezus z Mamą byli na tym weselu cały czas. Bo żaden starosta nie mógł sobie pozwolić, by wina zabrakło na jego początku. Jeśli już, to zwykle pod koniec. Więc cud z Kany mówi nam, że Jezus był na tym weselu do końca. Ktoś obliczył, że w wyniku tej nadzwyczajnej interwencji na weselne stoły wjechało wtedy 700 litrów najlepszego wina.
A dzisiaj? Przed imprezą przezornie kupuje się hektolitry alkoholu, bo już mało kto wierzy w powtórkę z Kany. Ta historia mówi nam coś jeszcze bardzo ważnego – Bóg nie jest wrogiem hucznej zabawy! Świętowanie ma być godnym, zewnętrznym znakiem jakiejś wewnętrznej, ważnej i radosnej rzeczywistości. A sakrament małżeństwa z pewnością taką rzeczywistością jest. Problem jest inny. Człowiek często z całej tej bogatej rzeczywistości bierze tylko to co zewnętrzne: picie, jedzenie i zabawę, resztę mając w … nosie. Jeszcze kwestia granic. Wino, jedzenie i zabawa są dla ludzi, ale wszystko ma swoje granice. Taki obraz z życia wzięty: dwóch gości weselnych stoi przed uginającym się do samej ziemi od mięs, serów i alkoholi stołem. Jeden mówi: pomyśl sobie, że w tym samym momencie, gdzieś na świecie ktoś umiera z głodu. To jest problem każdego z nas. Problem wychodzenia poza obręb własnego nosa. Nie patrz na weselne stoły, do których cię zapraszają. I nie sądź. Patrz do swojego portfela. Tam zawsze znajdziesz coś, czym mógłbyś się podzielić.
Obyczaje
O tym, że Boże prawo miesza się z pogańskimi zwyczajami wiemy od zawsze. Choinka bożonarodzeniowa, śmingus dyngus i inne takie pierdoły nie mają z chrześcijaństwem nic wspólnego. Ale to też nie znaczy, że trzeba nasze życie kastrować z wszystkich takich rzeczy. Bo nawet się nie da. Misjonarze jak jadą dzikusom mówić o Jezusie nie walczą z ich kulturowymi nawykami i obyczajami. Starają się to wszystko jakoś pogodzić. Nie mam pojęcia skąd się wziął zwyczaj trzaskania szklanych zastaw przed ślubem, rzucania za siebie kieliszkami tuż po. O oczepinach chciałem sobie teraz poczytać, ale tak bardzo mnie to nie interesuje, że odpuściłem. Wybaczcie. Za to w innych rejonach świata natknąłem się na takie okołoślubne zwyczaje, że te nasze Polskie to przy nich pikuś. Garść przykładów.
Szkocja. Tam w niektórych małych miasteczkach Pannę Młodą tradycyjnie oblewa się wiadrem nieczystości (zgniłe jaja, błoto, szlam, zepsute resztki jedzenia). Potem goni się ją po całej wsi by sprawdzić jak wiele jest w stanie znieść dla swojego wybranka. Dobry test na to, czy jej miłość cierpliwa jest.
Borneo. Tutaj w jednej z małych społeczności świeże małżeństwo przez trzy dni po uroczystościach nie może korzystać z WC. To po to, by ten czas spędzić wspólnie i starać się nie rozpraszać tak przyziemnymi sprawami jak siku czy kupa. Ryzykowna abstynencja. Zwłaszcza po weselu.
Kenia. Tutaj ojciec Panny Młodej ma bardzo wyrazisty sposób na okazywanie, że naprawdę dobrze jej życzy. U nas to może być dobre słowo podparte przytuleniem, kwiatek, błogosławieństwo czy prezent. W Kenii ojcowie załatwiają to inaczej. Plują na córkę. Super.
Yugur. To stara chińska mniejszość etniczna. Ich tradycja zakłada, że członkowie rodziny muszą trafić Panną Młodą trzema wypuszczonymi z łuku strzałami. Na szczęście nie są to strzały wyposażone w ostry grot, ale siniaki i potłuczenia są nie do uniknięcia.
Takich przykładów mniej lub bardziej pojechanych zwyczajów jest pewnie z pierdyliard. Co nam to mówi? Że te wszystkie regionalne bzdury nie mają większego znaczenia. Choć są związane z czymś, co ma znaczenie fundamentalne – z małżeństwem i rodziną. To pierwsza relacja, jaką Bóg przewidział dla ludzi. Nie matka – syn. Nie ojciec – córka. Nie brat – siostra. Ale właśnie mąż – żona. To ta relacja zapewnia wszystkie pozostałe. Jest podstawą. Więc godzi się ze wszech miar świętowaniem zaznaczyć radość z każdego nowego małżeństwa. Sakramentalnego rzecz jasna. Świętować w granicach rozsądku, zgodnie z możliwościami portfela i nade wszystko w hojności.
Adam Szewczyk
Gitarzysta, kompozytor, aranżer, felietonista. Człowiek o wielkiej ciekawości świata patrzący na rzeczy racjonalnie i przez pryzmat wiary. Absolwent Wydziału Jazzu i Muzyki Rozrywkowej Akademii Muzycznej w Katowicach. Wieloletni jej wykładowca.