Nie czas umierać [RECENZJA]
Tak. Byłem na najnowszej odsłonie przygód agenta Jej Królewskiej Mości.
Ostatni raz odwiedziłem kino dawno, dawno temu za czterema falami i trzema dawkami. Seans wieczorny. Sala prawie pusta. Był popcorn i cola. I otwarte oczy i uszy na wszystko co tylko się dało. Pełen wrażeń i refleksji wróciłem do domu. Dzielę się.
Uwaga. Będę spoilerował. Więc jeśli nie chcesz wiedzieć co takiego wyjątkowego wydarzyło się w najnowszym Bondzie – przestań czytać. A jak chcesz, albo masz to gdzieś to czytaj dalej.
25
Dokładnie tyle wyprodukowano do tej pory filmów o Agencie 007. Obok Batmana i Gwiezdnych Wojen to jedno z najbardziej ikonicznych zjawisk naszej pop-cywilizacji. To nie będzie recenzja, choć jej skrawki pojawią się w tym tekście. Daniel Craig to mój ulubiony Bond. Najmniej gogusiowaty i komiksowy. Taki z krwi i kości. Naturalny. Surowy. Niby przystojny jak siedem zbójów, ale momentami za brzydki jak na Bonda. Gdybym był babą wzdychałbym do niego na bank. Ale jestem facetem, więc jedynie podziwiam. Ale zanim zobaczyłem No Time To Die najpierw musiałem przełknąć tony reklam i zwiastunów. O tym teraz.
Przed seansem
Pamiętam czasy, kiedy po bilet na dobry film stało się w wężowatej kolejce, w mieście były tylko dwa kina, a każde z nich miało tylko jedną salę projekcyjną. I pamiętam, że przed seansem była kultowa, kilkuminutowa zaledwie Kronika Filmowa. O taka:
I po niej leciał film. I był czad. A dzisiaj? Nie patrzyłem na zegarek, ale to było z pół godziny bombardowania dźwiękiem i obrazem. Po takiej dawce trudno być czymkolwiek zaskoczonym. Wiecie co mam na myśli – to, że reklamy i filmowe zwiastuny całkowicie zaspakajają nasze oczekiwanie no to kinowe łupnięcie po zmysłach. Leci główny film i nucisz w głowie – ale to już było…
Brzydkie wyrazy i tak dalej
No Time To Die niby jest od 15 lat. Ale zwiastuny przed filmem niekoniecznie. Jestem dorosły i mimo wszystko nie mam ochoty przyjmować wyrazów na K, W i tym podobnych. Jest tego tyle w realu, że publiczne kino mogło by sobie odpuścić. Nic z tego. W Bondzie co prawda nie pada ani jedno brzydkie słowo, ale za to przed Bondem już tak. Znajomy poszedł kiedyś z dzieciakiem na film dla dzieciaków. Nie przewidział, że reklamy przed filmem dla dzieciaków już dla dzieciaków nie są. Siedział skonfudowany i nie wiedział czy zasłaniać młodemu oczy, czy po prostu wyjść i przeczekać burzę na zewnątrz. Brzydkie wyrazy to nie wszystko. Dorzucić jeszcze trzeba do tego pakietu seks i brutalność. I to wszystko przed seansem. Wniosek jest jeden: staczamy się po moralnej równi pochyłej w dół. Jak zawsze.
Love Story
Film był spoko. Przed pójściem usłyszałem kilka recenzji. Mega pozytywnych. Że to jeden z najlepszych Bondów w historii. A nawet, że obok tego pierwszego z 1962 roku to drugi najważniejszy. Zamykający pewną epokę. Film klamra. Ciekawy byłem o co kaman, że tak pisali. Więc poszedłem. Kto pamięta Spectre ten wie, że w tym odcinku Bond pokazał oblicze faceta NAPRAWDĘ zakochanego. Zakochanego tak bardzo, że dla tej miłości gotowego porzucić misję naczelnego policjanta globu. I robi to. Z tym wątkiem wchodzimy w najnowszego Bonda. To już nie jest Bond, który bawi się kobietami i zmienia je jak rękawiczki. To Bond, który kocha tą jedną jedyną i (najprawdopodobniej) chce założyć z nią rodzinę. To rewolucja. Pierwsza jaką zaserwowali na twórcy No Time To Die. To co dzieje się w filmie później nie pozostawia wątpliwości – nowy Bond to grube Love Story.
Bond Tata
Trudno uwierzyć, ale to jest prawda. James Bond, Agent 007 w najnowszym odcinku swoich przygód zostaje ojcem (sic!) Razem z kobietą swojego życia doczekał się ślicznej córeczki. Ten miłosno – rodzinny wątek jest naprawdę zaskakujący biorąc pod uwagę grasującą po świecie poprawność polityczną. Mamy tutaj wyraźną pochwałę wiernej, ofiarnej miłości pomiędzy mężczyzną a kobietą. No i tego, że mimo absorbującej pracy warto jednak mieć dzieci. Dlaczego to jest takie zaskakujące? Kapitan Ameryka w najnowszej odsłonie swoich przygód będzie gejem. Kroi się Superman Bambo, a wróżką w najnowszym Kopciuszku będzie czarnoskóry, brodaty mężczyzna w balowej sukni (sic!) To nie żarty. To poprawność polityczna, o której piszę. Tym bardziej szacun dla nowego Bonda za ten staroświecki sznyt.
Bond Antywirus
Nie wiem kiedy powstał pomysł na No Time To Die. Ale zakładam, że przed oficjalną datą rozpoczęcia pandemii Covid-19. Jak w każdym Bondzie, tak i w tym, pojawia się niebezpieczny świr, który zagraża światu. Świr ma konkretny pomysł, by temu światu zrobić kuku. Różne to były zagrożenia. Nuklearne, technologiczne, kosmiczne. Co mamy tym razem? Nie uwierzycie. Tym razem zagrożeniem dla świata jest śmiertelny wirus, który ma zdepopulować ludzkość. Wirus, który jest tak wymyślony by zabijać tych, których ma zabić. Dedykowany. Stworzony w specjalnym laboratorium szalonego naukowca. Jakieś skojarzenia? Oglądałem film i czasem miałem wrażenie, że oglądam wiadomości w TV – ludzie poubierani w kombinezony, jakieś dziwne szczepionki, mapy rozprzestrzeniania się zarazy itd. Hmmm. Nic nie wiem.
Dżizuskrajst
Pisałem, że przed seansem mimowolnie nasłuchałem się wulgaryzmów. Dziwna rzecz. W Bondzie, tam gdzie zazwyczaj padają słowa na K (u anglików są to słowa na F) padało… dżizuskrajst! Napisy pod filmem niosły tłumaczenie: Jezu Chryste! Imię Zbawiciela padło w tym filmie kilka razy! Uderzyło mnie to. Po pierwsze zadałem sobie pytanie: dlaczego ludziom w takich chwilach zwykle przychodzi na język imię Jezus, a nie na przykład Budda, Mahomet czy Krishna? Może to po prostu zwykły językowy nawyk? Może to kwestia chrześcijańskich korzeni naszej cywilizacji? A może podświadome przekonanie, że jak jest źle, to tylko do Jezusa?
Mamy czasy kiedy wszystko co choćby pachnie Ewangelią jest eliminowane z publicznego życia. Więc skąd ten dżizuskrajst w topowym produkcie popkultury? Dygresja subiektywna: sposób w jaki aktorzy wypowiadali to Imię miał w sobie jakiś subtelny ładunek szacunku. Powagi. Nawet jeśli to nie było świadome, nawet jeśli to był grzech przeciw drugiemu przykazaniu, to był w tym ukryty taki przekaz: jak jest bardzo źle to odwołanie się do tego Imienia jest naturalne.
Bond jak Jezus
To jest największy spoiler tego tekstu. Bond ginie. To co wydawało się niemożliwe w poprzednich 24 odcinkach serii, w 25 stało się faktem. Agent 007 zawsze robił wszystko by ratować świat. Teraz dla tego ratowania oddał życie. Zachował się jak… Jezus. A było to tak: James Bond jest na wyspie – laboratorium, gdzie groźny świr hoduje śmiertelnego wirusa. Niepokonany agent wybija wrogów jeden po drugim. Z groźnym świrem włącznie. Wyspa za kilka minut ulegnie zniszczeniu zbombardowana przez Armię Wielkiej Brytanii. Ewakuacja 007 to kwestia sekund. Nagle STOP. Bond uświadamia sobie, że ten cholerny wirus jest w jego krwi. I że jest nie do usunięcia. I że jak wróci do świata, to wróci z wirusem. A wirus świat zabije. Bond zostaje na wyspie i ginie razem z nią zbombardowany kanonadą wojskowych pocisków. Jego kobieta zalewa się łzami, a córeczka jeszcze nie wie co się stało. Koniec. Jakieś skojarzenie jest. Tyle tylko, że we Krwi Jezusa jest życie świata, a nie śmierć.
Adam Szewczyk
Gitarzysta, kompozytor, aranżer, felietonista. Człowiek o wielkiej ciekawości świata patrzący na rzeczy racjonalnie i przez pryzmat wiary. Absolwent Wydziału Jazzu i Muzyki Rozrywkowej Akademii Muzycznej w Katowicach. Wieloletni jej wykładowca.