Operacja MIR, dzień 16. W izdebce Świętego Mikołaja – tam gdzie słońce nie zachodzi
Renifer Lopez, pupile Mikołaja i pedałowanie bez pedałów, czyli wkraczamy za koło podbiegunowe w wyjątkowym stylu!
Wtorek niesamowicie nas zaskakuje. Wstajemy z perspektywą dotarcia już na pierwszym odcinku do rodzimego miasta św. Mikołaja, a to on odwiedza nas jako pierwszy – i to w różnych postaciach. Najpierw Tomasz i Karol budzą nas hitem „Santa Claus is coming to town”, co momentalnie wprowadza świąteczną atmosferę. Kolejną odsłoną Mikołaja jest pani gospodyni, zapraszając nas o 6:00 do swojej kuchni oraz serwując aromatyczną kawę i gorącą herbatę. Dodatkowo, w księdze gości Monika kaligrafuje krótką notkę wraz z podziękowaniem za cieple przyjęcie. Zgodnie uznajemy, że to najbardziej trafne prezenty, jakich notabene nikt z nas nie spodziewał się w połowie sierpnia. Jednak – żebyśmy się dobrze zrozumieli, Mikołaju! – wciąż czekamy na grudniową kontynuację prezentową.
Pierwszy odcinek pedałujemy przy świątecznych rytmach „Last Christmas”, „Merry Christmas everyone” itp. Warto nadmienić, że nie jedziemy do Mikołaja z pustymi rękami, bo niemalże każdy zaopatrzony jest w Coca-Colę. Jedna z nich niespodziewanie wypada z bagażnika i spektakularnie wybucha za nami – takie tam atrakcje w trakcie jazdy. Niczym modelki na wybiegu, przejeżdżamy czterokrotnie przez zaporę wodną, pozując jednocześnie do zdjęć. Nie zważamy na skonfundowanych panów robotników, którzy wpatrują się ze zdziwieniem, jak jeździmy tam i z powrotem, tam i z powrotem. Zapewne uznają nas za świrów, ale przez ostatnie 2 tygodnie już do tego przywykliśmy.
Docieramy w końcu do Rovaniemi, gdzie swoją siedzibę ma nie kto inny, jak św. Mikołaj. Uroczyście przekraczamy koło podbiegunowe i dajemy sobie czas na zwiedzanie wioski reniferów w temperaturze… 25 stopni Celsjusza. Tak. To nie żart. Chcąc upamiętnić ten moment, udajemy się do Mikołaja, by zrobić fotkę lub dwie. Jednak okazuje się, że ten akurat udał się na drzemkę… W zastępstwie, do zdjęcia pozuje zastępczyni – centaurzyca, będąca w połowie elfem i reniferem; zwana również Renifer Lopez. Godnie reprezentuje Mikołaja, tym samym pozbawiając nas poczucia rozczarowania. Ruszamy więc dalej!
Po drodze ćwiczymy „manewry Boruty”, które polegają na zmianie formacji z jedynek na dwójki. Po wielu próbach już prawie nie stwarzamy zagrożenia na drodze. Janek to jednak trener z powołania.
Podczas drogi rower Adama, a konkretnie pedały, ulegają destrukcji. Z niewiadomych powodów jeden z nich odpada, przez co Adam zmuszony jest do kręcenia korbą jedną nogą przez kilka kilometrów. W końcu trafia do serwisu, gdzie czeka na naprawę kilka godzin. Zapada decyzja, że jedziemy dalej, a on bohatersko dołączy do nas późną nocą. Nie pierwszy raz takie szaleństwa w wykonaniu Adama, więc jesteśmy o niego spokojni.
Ostatni postój spędzamy nad rzeczką, gdzie Górnik próbuje uruchomić skuter wodny. Na szczęście, nieudolnie. Szybki obiad i kręcimy ostatni odcinek, zmierzając w stronę granicy ze Szwecją. Jedziemy zachwycając się upałem (dosłownie) i fantastycznymi widokami. Jedno nas martwi: brak Mikołaja, brak reniferów, brak śniegu, brak mrozów i znikomy wiatr – w sumie, to więcej niż jedno. Niektórzy zaczynają powątpiewać, czy aby na pewno jesteśmy w Skandynawii. Właściwie to nic na to nie wskazuje.
Wątpliwości narastają wraz ze wzrostem temperatury. Nagle prorocze słowa Górnika – „Im bardziej na północ, tym cieplej” – nabierają sensu, a Sławek staje się dla nas lokalnym Jonaszem, głoszącym nieracjonalne wieści niniwitom. Nagle, ku naszemu zdziwieniu, na pobliskiej polanie beztrosko pasie się nie kto inny, jak renifer! Oklaski, wiwaty, meksykańskie fale – tak witamy zwierza, który bez większego zainteresowania odwraca łeb i odchodzi jakby z pogardą. Po chwili widzimy kolejnego i jeszcze jednego mikołajowego pupila. Każde spotkanie wywołuje te same nieokiełznane emocje.
Wieczorem (tj. umownym wieczorem, bo tu słońce nie zachodzi) wytrwale szukamy noclegu, co zajmuje ponad godzinę, aż w końcu znajdujemy płaski teren nad rzeką, gdzie bez wahania rzucamy się w wodę, a następnie wyjadamy resztki pożywienia (z tym, że anonimowa uczestniczka z Malni wciąż zajada się czosnkiem – nie oceniamy, akceptujemy, ale nie próbujemy zrozumieć). Po godzinnym posiedzeniu, osaczeni komarami, kładziemy się spać, zastanawiając się, co przyniesie jutro.
Klaudia Stęchły
Bilans dnia:
- 156 km
- średnia prędkość: 18,9 km/h
- suma przewyższeń: 925 m
- 1 awaria pedałów
- 1 centaurzyca w zastępstwie św. Mikołaja
- kilka reniferów
Nocleg: Niemelä, Finlandia
Przejechanych kilometrów do tej pory: 2326