Operacja MIR, dzień 20. To jest już koniec. No, prawie…
Przerażające tunele, walka z samym sobą i chwile zwątpienia - czyli życie na dzikiej Północy.
20. dzień wyprawy zaczynamy w bojowym nastroju, wiedząc, że to będzie dłuuugi dzień, bo do pokonania mamy ok. 230 km. Budzikowa nuta „The Final Countdown” podnosi morale i napawa entuzjazmem, ale mimo wszystko odrobina niepewności wciąż wisi w powietrzu i to nie tylko w postaci niepokojących chmur. Zbieramy się nader szybko: Górnik już po 15 minutach stoi z rowerem i tylko czeka na gwizdek do odjazdu. Po uświadomieniu mu, że jeszcze 45 min, nadal stoi, a my wzruszamy ramionami i – standardowo – akceptujemy, lecz nie próbujemy zrozumieć.
Pierwszy odcinek zaskakuje nas słońcem, zapierającymi dech w piersiach widokami i przyjemnym wiatrem. Jedziemy głównie w ciszy, przerywanej co jakiś czas przez łoskot korby Górnika, która niczym metronom wyznacza tempo jazdy. W zachwycie i zdumieniu non wstop da się słyszeć „łał”, „jej”, „o matko!”, „patrz tam”, „nie wierzę”, „ale pięknie”. Jedni porównują norweski krajobraz do chorwackich wybrzeży, inni do tropikalnego klimatu, amerykańskich dróg lub mongloskich stepów.
W końcu nadchodzi długo wyczekiwany moment. Jest. Oto i on. Wyłania się nieśmiało na horyzoncie. Pierwszy tunel. Ciemny, mokry, obślizgły, zimny, ciasny i jakby niekończący się. Jedziemy i jedziemy, zastanawiając się, kiedy nadjedzie jakiś tir znienacka i staranuje nas od przodu lub tyłu. W takich chwilach nachodzą człowieka myśli typu: „A co by było, gdyby strzeliła komuś dętka?” Właśnie wtedy życie przychodzi z odpowiedzią, bo strzela… co prawda, nie dętka, a linka w tylnej przerzutce Klaudii, co skutkuje koniecznością jazdy na najwyższym przełożeniu przez resztę tunelu. 3 km w stresie. Awaria zażegnana tuż po opuszczeniu tunelu dzięki interwencji Przemka, Kamila, Łukasza i reszty ekipy.
Pędzimy dalej, ale już nie sami. Towarzyszą nam stada reniferów przebiegające co jakiś czas szosę i hasające wokół nas. Miłe urozmaicenie, trzeba przyznać. Kolejna atrakcja na naszej drodze to słynny podmorski Tunel Nordkapp o długości niemal 7 km, z których pierwsze 3 km to stromy zjazd w dół, a pozostałe 4 km to istna wspinaczka w stronę światła. Oczywistym jest, że w tym przypadku, słowa „Nie idź w stronę światła” tracą swoja moc. Wszyscy jak najszybciej chcemy wydostać się z mroźnej klatki, która funduje nam huk, chłód i poczucie niepewności.
Warto też wspomnieć, że tuż przed wjazdem odwiedza nas ksiądz Mietek z kartonami soczków i batonów oraz z propozycją noclegu w drodze powrotnej, na myśl o której aż chce się dalej pedałować. To nas motywuje, by przejechać tunel grozy i stawić czoła niemałej ulewie, która już na nas czyha po 7-kilometrowej przeprawie. Mokrzy i zmarznięci docieramy do sklepu oddalonego o 30 km od celu podróży. Jest godzina 21:00 a morale znacznie zmalały. Zastanawiamy się czy odpuścić i zdobyć Nordkapp kolejnego dnia, czy zacisnąć zęby i kręcić dalej. Po 20 minutach dyskusji decydujemy się na ryzyko i kontynuację jazdy w ulewie i silnym wietrze.
Czekają nas BARDZO strome podjazdy, SZALEŃCZY wiatr i walka z własnymi słabościami. Co jakiś czas nachodzi nas myśl, czy nie rozsądniej byłoby wrócić i przeczekać deszczową wichurę, ale nikt otwarcie tego nie proponuje. Niepewność maluje się na twarzach każdego z nas, ale jedziemy razem, czekając na siebie na podjazdach i motywując się nawzajem. Tempo jest dramatycznie wolne. Wiatr rzuca nami na lewo i prawo. Niektórzy decydują się prowadzić rowery, bo nie są w stanie kręcić w tak wolnym tempie, a opór powietrza stanowi zbyt duże wyzwanie. Ciągle pod górę i ciągle w wietrze, zdmuchującym nas z jezdni. Przepaść po lewej i po prawej nie ułatwia zadania. Ściskając kierownice, walczymy ostatkiem sił, ale kilometrów jakby nie ubywa. Kręcimy od dwóch godzin, a jesteśmy ledwo w połowie. To możliwe? Może to GPS szwankuje? Może zabłądziliśmy? Przecież ciemną nocą w deszczu i wietrze łatwo pobłądzić. Jednak znaki drogowe weryfikują właściwą drogę. No nic. Wspinamy się dalej, sapiąc, dysząc, jęcząc. Dopiero teraz doświadczamy surowego skandynawskiego klimatu i tego, że Nordkapp nie da łatwo za wygraną.
Staramy się nie myśleć o tym, ile jeszcze. Wiemy, że na 24:00 na pewno nie zdążymy. Mimo wszystko. walczymy do końca. Jednak wizja dotarcia do celu po północy w przemokniętych ubraniach nie jest zachwycająca, ale braliśmy to pod uwagę. Informacja „jeszcze tylko 7 km”, która zawsze cieszy, dzisiaj brzmi jak wyrok. – Siedem km w takich warunkach to jak wieczność – komentuje ktoś z tyłu, a reszta w ciszy tylko przytakuje.
Dojedziemy, nie dojedziemy?… Ech. No, jakoś dojechaliśmy, dumnie nucąc poranny kawałek „The Final Countdown”. Rozpromienieni, ściskamy się nawzajem w tym wichrze pod wielkim globusem, gratulując sobie, że jakoś się udało, że zrobiliśmy to wspólnie, że po trzech tygodniach walki z sobą – „We Are The Champions”. Po kilku fotkach w mroku, otoczeni morzem, siadamy na karimatach i uczestniczymy w Eucharystii w prawie najbardziej wysuniętym na północ punkcie Europy. Tyle satysfakcji, tyle radości i samozadowolenia! Ciężko to wszystko wyrazić. Zasypiamy dopiero po 2:00, rozbijając namioty przy pobliskim budynku i mając nadzieję, że nie odfruną w porywistym wietrze.
Klaudia Stęchły
Bilans dnia:
- 226 km
- średnia prędkość: 19,3 km/h
- suma przewyższeń: 1575 m
- 1 linka od przerzutek
- Nordkapp zdobyty!
Nocleg: Nordkapp, Norwegia
Przejechanych kilometrów do tej pory: 3092