Operacja MIR, dzień 28. Ostatnia wieczerza u stóp lodowca
Lodowa biesiada, deszczowy trekking i szalone harce w altance, czyli pamiętaj, aby dzień święty świecić.
„Ta ostatnia niedziela” w repertuarze Mieczysława Foga, wykonana przez budzikowych, wybrzmiewa o 7:30, budząc nas na poranną Eucharystię. Wtaczamy się więc do przytulnej wiaty i w lekkim deszczu przecieramy zaspane oczy, wyglądając słońca nieśmiało przebłyskującego zza chmur. W kazaniu ojciec mówi o szczęściu, które jest zależne od naszej postawy, a nie od czynników zewnętrznych. Jego słowa przypieczętowuje majestatyczna tęcza malująca się nad górami. W zachwycie konsumujemy śniadanie, ciesząc się swoim towarzystwem.
Wyczekujemy okna pogodowego, by podjąć próby zdobycia lodowca. Pierwsza grupa weteranów wyrusza tuż po Mszy, nie zważając na strumienie wody lejące się z niebios. Po chwili wyrusza też druga tura – co prawda deszcz nadal siąpi, jednak łudzą się, że jest nieco łagodniejszy, a my nie wyprowadzamy ich z błędu i z aprobatą przyklaskujemy temu przedsięwzięciu. Ostatnia ekipa niechętnie wytacza się z wiaty, zachowując pozostałości motywacji, a za nią wybiega jak zwykle spóźniony Wojtek.
Część grupy celebruje parzenie herbatki w deszczu rytmicznie bębniącym w plastikowy dach altanki. Pozostali oddają się marzeniom sennym, ucinając sobie niekrótką drzemkę w namiotach. Chcąc usprawiedliwić swoje lenistwo, Karol dumnie nawiązuje do ewangelicznych słów: „Błogosławieni, którzy nie ujrzeli [lodowca], a uwierzyli”, na co pozostali z aprobatą kiwają głowami, a wyrzuty sumienia jakby natychmiastowo ulatują.
Co jakiś czas odwiedzają nas zmotoryzowani turyści, którzy zajeżdżają pod wiatę autami, a widząc stado rowerzystów koczujących nad kubkami herbaty, bez namysłu zawracają, decydując się opuścić nas bez słowa. Wzruszając ramionami, wracamy do siorbania naparów z silikonowych i metalowych naczyń.
Po kilku godzinach przemoknięci śmiałkowie wracają z szalonych wędrówek. Spoceni, mokrzy, ale szczęśliwi – jak sami twierdzą. Zapasy żywieniowe pustoszeją w mgnieniu oka, podobnie szybko znikają hektolitry kawy, a na pytanie „Dobra ta kawa?” Katarzyna bez wahania odpowiada: „Dobra, bo gorąca.” – I mokra – dodaje Klaudia. Na wyprawie to właśnie te dwie cechy definiują pyszną kawę. Mamy jeszcze hot-dogi, serwowane przez Górnika prosto z „przenośnego”, kamiennego grilla usytuowanego na drewnianych schodach altanki.
Teraz doskwiera nam tylko chłód. Jak wszyscy zdążyliśmy się już przekonać, dla Górnika nie ma rzeczy, których nie da się naprawić. Sławek, elektryk z zawodu, zamaszystym ruchem uderza łopatą w lampę grzewczą, a ta nagle zaczyna działać. Zdumieni i ubawieni, nagradzamy jego zdolności gromkimi oklaskami i kontynuujemy ucztę, która po chwili przerywa przyjazd pani Norweżki. Widząc przepełniony kosz, miła pani obdarowuje nas workami na śmieci, a ognisko-grill rozpalony na schodach komentuje słowami: „This is not good. I don’t like it”. Obiecujemy, że wszystkim się zajmiemy, po czym beztrosko wracamy do biesiadowania, a pani Norweżka oddala się równie beztrosko swoją białą Hondą CR-V.
Sielankowy wieczór zostaje zwieńczony hulankami i śpiewem w stylu karaoke. Elvis Presley, Tina Turner, Bonnie Tyler, Krzysztof Krawczyk – to tylko niektórzy wykonawcy, których największe hity wybrzmiewają tego wieczora. Wybija 22:30, a my tanecznym krokiem zmierzamy w stronę namiotów, wyczekując ostatniego pełnego dnia kręcenia korbą.
Klaudia Stęchły
Bilans dnia:
- 0 km
- średnia prędkość: 0 km/h
- suma przewyższeń: 0 m
- 1 wyprawa na lodowiec
- 1 ognisko na schodach altany
- ta ostatnia niedziela
Nocleg: gdzieś u podnóża lodowca, Norwegia
Przejechanych kilometrów do tej pory: 3727