Operacja MIR, dzień 29. Ostatnia setka
O ostatnim leśnym poranku, wymagającej zupce chińskiej i kolejnym ciepłym miejscu w północnej Norwegii.
„My darling baby, this is a warning. Said that I’m leaving on monday morning!” – rozlega się na całą łąkę i już wiemy, że ostatni rowerowy dzień wyprawy staje się rzeczywistością. Być może to ostatnie składanie namiotów, ostatnie gotowanie na kuchence i ostatnia jazda. Spacerujemy w rosie, dojadamy owsianki, kanapki i jogurty, sprzątamy wiatę, co domem nam była przez weekend… i w drogę. Przed nami okrągła setka.
Przez pierwszą godzinę doświadcza nas wiatr i poranna szarówka. Jedziemy, mijając ponownie polskich robotników, stada owiec i mknąc po błotnistych drogach. Każdy przed oczami ma jedno: sklep Xtra, w którym ostatnio wypiliśmy za darmo gorącą kawę. Dwadzieścia cztery kilometry i oto on, cały na biało: wyrasta przed nami niczym ziemia Kaanan przed Izraelitami. Rowery zostają przed budynkiem, racząc się prysznicem, a my już stoimy w kolejce po kawę. Jedną. Dwie. Trzy. Estymacje niezależnych ekspertów sięgają nawet czterech. Dużą popularnością cieszy się również gorącą czekolada. Miejmy nadzieję, że zysk z kupionych przez nas bułek, bananów i ciastek wynagrodzi sklepowi ubytki w napojach.
Kolejny przystanek na trasie? Prom! Dzieli nas od niego 20 kilometrów, które pokonujemy błyskawicznie, już w bezdeszczowych warunkach. W środku, jak zwykle, ciepło i przyjemnie. Tak ciepło, że 20 minut mogłoby trwać nieskończoność. Ojciec, skuszony chwilą, kupuje chińską zupkę. Automat jednak nie współpracuje i całość przedsięwzięcia kończy się zalaniem jej gorącą wodą z umywalki.
Nie każdy automat będzie niczym ten ze sklepu Xtra. Trzeba przyjąć tą prawdę.
Wysiadamy, wprowadzamy rowery na nowe lądy. Do naszego celu położonego na wyspie Tromsø zostaje lekko ponad 50 kilometrów. Dystans mija zadziwiająco łatwo i przyjemnie. Pod koniec musi się jednak zdarzyć coś niespodziewanego: dętka. Postanawia zakończyć swój żywot w tylnym kole Klaudii, więc wszyscy robimy sobie mały przystanek. Potem jeszcze długi zjazd i… Oto ono, Tromsø! Nasz ostateczny cel.
Zostajemy powitani oklaskami stojącej grupy dzieci i zaciekawionymi spojrzeniami przechodniów. Wjeżdżamy na ostatnie, strome wzniesienie (niektórzy muszą wnosić, a raczej toczyć rowery na swoich barkach – tak to już jest z wiernymi przyjaciółmi) i meldujemy pod zakonem karmelitanek. Tam umawiamy się na wspólną Mszę, po czym jedziemy ostatnie dwa kilometry do księży ze zgromadzenia Misjonarzy Świętej Rodziny, którzy już od 91 lat posługują w Norwegii.
Po Mszy św. rozkładamy swoje kuchenne sprzęty na schodach i jemy pozostałości z liofilizowanego jedzenia. Po 15 minutach ze środka wychodzi ksiądz Rafał (mieszkający na co dzień w Narwiku), który razem z księdzem Andrzejem zaprasza nas do środka i oferuje nocleg. Jest ciepło, jest gorący prysznic, jest czajnik… Jest wszystko. Po rozłożeniu bagaży siadamy przy stole, jemy kolację i wracamy myślami do różnych momentów wyprawy:
– Dzisiaj każdy obrót pedałów wyciskał z mego oka łzę – wyznaje Manu z Malni, poruszona tym, że pedałowanie właśnie się kończy.
Witamy także Julię, Karolinę i Krzyśka, dawnych uczestników wypraw, przebywających akurat w Norwegii, którzy zostają z nami na czas pobytu w Tromsø. Księża zapraszają nas na jutrzejszy, wspólny obiad – to kolejne miejsce pełne ciepła w pozornie zimnej Norwegii. Otoczeni tym ciepłem, dosłownym i przenośnym, zasypiamy – usatysfakcjonowani i szczęśliwi.
Udało się. Dotarliśmy do celu…
Katarzyna Kowalczyk
Bilans dnia:
- 100 km
- średnia prędkość: a kto by jeszcze to liczył…
- suma przewyższeń: j.w.
- 1 ukończona wyprawa NINIWA Team
Nocleg: Tromsø, Norwegia
Przejechanych kilometrów do tej pory: 3827