Górskie Bałkany, dzień 9-11. Im trudniej, tym piękniej
Kiełbasa w restauracji Moskwa, truskawki zamiast min i próba oddania się do adopcji uczestnika wyprawy, czyli ciąg dalszy wędrówki piechurów NINIWA Team.
Dzień 9. Posmak burzy
3:00. Szum wiatru, krople deszczu, błysk, grzmot. Zastanawiam się, czy warto wstać i pozbierać rozwieszone na drzewie pranie. Za późno. Jak wyjdę będę mokra i ja, i pranie.
5:15. Nadal pada. To druga pobudka, pierwsza była pół godziny temu. Słyszę tylko, że ojciec odkłada porę pobudki na czas nieokreślony, więc mogę iść spać dalej.
7:25. Przestaje padać i może nas już nie zmoczy. Zbieramy się żwawo znad rzeki, w końcu mieliśmy wyruszyć ponad dwie godziny temu.
7:57. Nawiedza nas tubylec, który żywo gestykulując zaczyna kłótnię z ojcem. Chodzi o zapłatę za nocleg nad rzeką. Ojciec załatwia nam jeszcze pół godziny spokoju na dokończenie pakowania, zjedzenie śniadania i zwinięcie się do wyjścia.
8:30. Wyruszamy na parking przed hotelem, a ojciec z męską delegacją udaje się za tubylcem.
8:55. Nadal czekamy na rozwój sytuacji. Wszystkie zęby umyte. Wyścig po podpłomyki odbyty. Martyna zerwała już chyba wszystkie jabłka z drzewa. Rodzą się młode kościoły, które są niestabilne finansowo i ogólnie.
9:03. Na horyzoncie pojawiają się nasi wygrani. Nie zapłaciliśmy za nocleg nad rzeką, a tylko za wejście do parku narodowego. Czas na ruszenie w lekko zmienioną drogę.
10:15. Na katolickiej wyprawie rodzi się pewien niepokojący wniosek – trzeba więcej kraść. Oczywiście jabłek z drzewa. Po drodze mijamy jabłonie pełne soczystych owoców, które po naszym przejściu zmniejszają masę o kilogram albo dwa.
…
W czasie postoju ustalamy, że wśród nas grasuje kukułka. Zagubiony palnik ojca odnajduje się w rzeczach Krzyśka, ale altacetu ani widu, ani słychu. Tak samo bluza Chrapka. Może znajdzie się u kogoś przez przypadek? Ojciec obiecał, że jak znajdzie się na parafii jako wikary, to kupi sobie rower i będzie ojcem Mateuszem osiedlowych domków. Piotrka nadal nie ma z nami, ale ruszamy dalej.
Mokry las + słońce = sauna na dworze albo tropiki. Ciepły pot leje się strugami. Monotonna asfaltowa droga strasznie się dłuży. Z oddali dochodzi pomruk burzy. Zaczyna kropić. Zaczynamy różańcowanie. Kropi mocniej. Przyspieszamy tempa. Pada już całkiem srogo. Leje. Dobijamy do wiaty niedaleko jeziora i kończymy modlitwę.
Jest zimno. Damian z Janosikiem rozpalają ognisko w wiacie. Może nic ani nikt się nie zjara. Jemy resztki na obiad i siadamy do Mszy Świętej. Jeszcze przed Mszą zawiązuje się kościół wzajemnego ogrzewania. Ojciec mówi, że to jedyny dobry kościół na tle tych, co już powstały między nami.
Kazanie jest super. Szkoda tylko, że aktywnie uczestniczę w utrzymywaniu prostej pozycji i walczeniu o brak snu. Po Mszy pozostajemy w formacji grzewczej i zaczynamy podnoszenie upadłych morałów śpiewem.
Szykowanie do snu. Wiata staje się prawdziwą komorą duszenia za pomocą kilku namiotów powieszonych w oknach i ogniska palącego się w środku. Pasuję i rozkładam namiot. Chłopy mówią, że nie chcą spać z babami i idą do wiaty przy chacie nad jeziorem. Jak widać, bycie dżentelmenem w naszych czasach nie jest proste, bo tylko paru decyduje się zostać i zasłaniać możliwy wiatr lecący do środka.
Karolina Hajduczenia
Bilans dnia:
- Miejsce wyjścia: rzeka w Tjentiste
- Miejsce noclegu: wiata przy dolnym jeziorze
- Dystans: 21 km
Dzień 10. 36 netto, czyli rekord pieszej NINIWY jest nasz
42 kilometry w nogach to nasz sobotni wyczyn i – jak do tej pory – największy dzienny dystans w historii pieszych wypraw NINIWA Team!
Sen w klimatycznych wiatach kończy się chwilę przed pięknym wykonaniem Bogurodzicy przez naszych panów. W takich okolicznościach 4:45 nie wydaje się aż tak straszna. Ale, jak to zwykło zdarzać się w soboty, zbieranie się znowu zajmuje nam więcej czasu niż zakładane 75 min. Czuć lekki przypał w powietrzu, tym bardziej, że czeka nas dłuuuga droga. Przewodnik dnia, Marcin, mówi, że mamy do przejścia 30 km „z groszami”. Potem o. Dominik również używa finansowej nomenklatury i rzuca „36 netto”. Obie opcje brzmią kusząco, nie? Chyba nikt nie spodziewa się, że to będzie pamiętne przejście.
Trasa jest wymagająca. Całkiem szybko pojawiają się podejścia. Łydki jeszcze nierozgrzane, a już palą. Wokół nas na zmianę słońce oświetlające szczyty albo mgła otulająca wszystko. W tej drugiej scenerii czekamy na część grupy, by się nie zgubić, a następnie jemy drugie śniadanie. Po drodze nasi grzybiarze zbierają dorodne maślaki i na postoju je obierają. Obiad zapowiada się smakowicie!
Dalsza trasa prowadzi przez łąki, a w tle cały czas widzimy majestatyczne szczyty. Potem pokonujemy spore podejście po skałach. Adrenalina rośnie! Gdy z mniejszym lub większym zmęczeniem wychodzimy na kawałek równego terenu, naszym oczom ukazuje się przepiękny widok – góry z każdej strony skąpane w błękicie nieba. To piękno porusza. Wiatr chce nas stamtąd zrzucić, ale dzięki plecakom nie mamy się czego obawiać.
5 minut przed szczytem Bregoč (2014 m n.p.m.) jemy, pijemy i przytulamy się, by uchronić się przed zimnem. Potem szybko wskakujemy pod krzyż, niektórzy bez plecaków (co za ulga!), a następnie schodzimy w podskokach.
Przerwę obiadową celebrujemy w chacie przy jeziorku. Wiatr zdecydowanie utrudnia gotowanie, ale to prawie żadna przeszkoda dla wybitnych kucharzy. Na stoły wlatuje sos grzybowy z makaronem, tuńczyk z makaronem, makaron z makaronem… A tak na serio, to niektórzy potrafią przygotować bardzo pożywny i smaczny posiłek. Po tym uzupełniamy zapasy wody i ruszamy, bo jeszcze 24 km przed nami.
Cały ten odcinek prowadzi przez ubitą drogę. Co sobie zwolnimy, to nadrobimy na prostej. Zdarzają się i atrakcje w postaci stopa. Kilka osób dojeżdża do miasta, gdzie nocujemy, a kilka trochę skraca sobie trasę. Jedna z przerw odbywa się przy wiacie z pięknym widokiem. Jest tam też źródełko, z którego czerpiemy wodę.
Jest już ciemno… I wtedy docieramy do Kalinovik. Dzięki staraniom naszych zwiadowców możemy rozbić się pod cerkwią, która znajduje się na wzniesieniu. Tam też przeżywamy Eucharystię. Ojciec dzieli się takimi przemyśleniami:
Musimy słuchać fragmentów Ewangelii, które nas drażnią, nie dają spokoju, których nie rozumiemy. Wtedy będziemy prawdziwymi słuchaczami Ewangelii. Będziemy czuć, że to dla nas ciągłe zadanie.
W trakcie Mszy przychodzi do nas Pani, która mieszka koło cerkwi. Przynosi nam kubki oraz gorącą herbatę i ciepłe mleko. Potem rozkoszujemy się tymi smakami, ciepłem i serdecznością, bo jest dość chłodno i jesteśmy zmęczeni. Niektórzy idą jeszcze na zakupy, inni do baru, by skorzystać z toalety. Cieszy nas myśl, że niedziela wypada w niedzielę, czyli czeka nas wolne.
Justyna Zygmunt
Bilans dnia:
- Zdobyte szczyty: Uglješin vrh (1859), Bregoč (2014)
- Przewyższenia: 1300 m
- Początek: wiata przy jeziorze Donje Bare
- Nocleg: przy cerkwi w Kalinovik
- Obiad: Planinska kuča orlovačko jezero
- Dystans: 42 km! (łącznie na liczniku 227 km)
Za wsparcie merytoryczne oraz sprzętowe dziękujemy pani Gosi Górskiej, sklepowi turystycznemu Tuttu.pl oraz stacjonarnemu oddziałowi w Katowicach!
Dzień 11. W gościnności wielu gości
Wstajemy po długiej nocy, wcześniej niż cerkiewne dzwony budzące pozostałych śpiochów. Jest to idealny czas by zwiedzić lokalne historyczne toalety. Kran cieknie i nie przestaje, a dwie dziury w posadzce zachęcają Małyszów możliwością użycia spłuczki. 😉 Wtem wpada Damian z nowiną, że gospodyni, która nas wieczorem ratowała, nie szczędzi gościnności. Zaprasza do siebie na poranny prysznic! To nie koniec dobroci: częstuje rakiją na czczo i sokiem z jeżyn, robi nam pranie, gar rosołu, dwie blachy drożdżówek, dodaje domowy dżem i kiełbasę.
Niesamowite… W malutkim skromnym mieszkanku odbywa się prawdziwa uczta. Ludzie się kręcą, podjadając co nieco w kolejce do prysznica, a gospodyni Sonia z córkami wciąż wymyślają nowe pomysły, jak tu nam usłużyć. W końcu Artur nie wytrzymuje i woła:
„Dajcie mi się adoptować, ja mogę też pomóc, w domu sprzątam itp.”.
Sonia ugina się i pozwala mu tylko wycierać sztućce i zmywać.
Cóż można robić po porannym odświeżeniu i pysznym śniadanku? Wybrać się na syty obiad! Zbieramy się grupą i idziemy do jedynej restauracji o dumnej nazwie „Moskwa”. Niestraszny nam wizerunek Putina na wejściu i czerwone lampy. Zasiadamy przy wielkim, długim stole i czekamy na menu. Obsługujący nas kelner błyska przekrwionym okiem i mówi:
Ja jestem menu, mamy cevapi (lokalną kiełbasę – przyp. red.) lub pizzę.
Nie pozostaje nam nic innego, jak tylko zamówić dostępne specjały. Oblizujemy paluszki i nasyceni tłuściutkim posiłkiem, ruszamy na podbój lokalnych sklepików. Tutejsze dziewczyny – zrezygnowane – nie wytrzymują w żadnej z trzech długaśnych kolejek wyprawowiczów, którzy optymalizują zapasy.
Jeszcze kawka, deserek i proces niedzielnej regeneracji zostaje wypełniony. Popołudnie urozmaica nam jeszcze pan z Polski, który 30 lat temu sprowadził się tu dla swej lubej. Strasznie się cieszą na nasz widok i kupują nam torbę słodyczy. Trochę słucham ich niesamowitej historii.
Potem, w promieniach słońca przebijających się przez chmury, skupiamy się na Mszy Świętej. Wszystko, co dobre, ma swój czas, więc – rach-ciach – zwijamy namioty i dopychamy za ciężkie plecaki. Czeka nas jeszcze godzina szczerości w kółeczku i ruszamy w ciemną noc. Im trudniej, tym piękniej.
Kiedy pytamy lokalsów czy tu bezpiecznie się na dziko rozbijać, mówią:
Nie ma min, truskawki rosną.
Ruszamy więc i rozbijamy się po 4 km na przydrożnym polu wśród kop siana w morzu gwiazd. Księżyc wschodzi, a my czyścimy zapasy od pana Polaka z ciężkiego plecaka śpiewająco.
Daria Wasilewska