Górskie Bałkany, dzień 12-13. Spisek śląskich komplementów
Nowy pies-towarzysz i wanna na środku pola. Atrakcji na wyprawie pieszej bez liku!
Dzień 12. Wyprawa Kiełbasiana
Środek nocy, ktoś szczeka między namiotami. To pies. Ma wybimbane na to, że piechur leżący zdecydowanie bardziej nadaje się do spania niż do chodzenia, a tym bardziej do gonienia szczekającego antagonisty snu. Nie do wytrzymania.
W poczuciu obowiązku za swój i cudzy sen, niczym superman wybiegam z namiotu, by przegonić tę hałasującą paskudę. Trawa mokra i śliska, więc po 10 metrach superman się wyglebia. Przede mną psa przegonił ojciec, po mnie Artur. Psy mają to do siebie, że są wierne i wracają.
W końcu zasypiamy, no i zaraz wstajemy. Chciałoby się rzec, że dobrą stroną wstawania o 5:00 jest to, że już nic gorszego Cię dzisiaj nie spotka. Otóż NIC BARDZIEJ MYLNEGO! Nieznośny ból stóp i odciski już są przygotowane na dzisiejszy dzień.
Biała kiełbasa ma to do siebie, że jak się ją zje, a potem zje się jeszcze boczek, tort, brzoskwinie, szarlotkę babci i ogórka, to i tak na końcu odbija się białą kiełbasą. Tak samo jest z trudnymi doświadczeniami. Człowiek przeżyje każdą swoją chwilę, a potem i tak przede wszystkim pamięta te najtrudniejsze. Nazwijmy umownie tę wyprawę Wyprawą Kiełbasianą.
Przerwa, żeby pomasłować chleb i połechtać ego, żeśmy dzieci Boże. Żartowałem, nikt nie ma masła. Jemy, co mamy. Na wyprawie człowiek odkrywa, że smakuje mu totalnie wszystko. Msza przy meczecie. Teren górzysty, szlak zdradliwy. Nas też zdradził, gubimy się. Na szczęście mamy ogarniętych prowadzących, więc szybko odnajdujemy dobrą drogę.
W ciągu dnia mijamy wiele przydrożnych muzułmańskich kapliczek, które są murkami z kranem z bieżącą wodą, czyli zapewne są one budowane na źródełkach. Chłopaki wczoraj tajnie umówili się, że cały dzień będą się komplementować. Dzisiaj równie tajnie ustaliliśmy, że będziemy komplementować dziewczyny, ale tylko po śląsku.
„Ale z ciebie fajno kryka”, „Gdybyś, dziołcha, nie mioła synka, to my wszyskie chopy byśmy się do ciebie zolecali”, „Jak jo te wszyskie dziołchy pomieszcza na ślubnym kobiercu?!” – co rusz rozlegają się te i wiele innych tekstów, po których dziewczyny patrzą na nas z podejrzliwością.
Dochodzimy na nocleg. Kilka drewnianych budynków, plac dla namiotów. Miejscowi przyjmują nas za symboliczne stawki. Trunki też tanie. Myślę sobie: kupię, żeby się sponiewierać i upodlić, ale potem przypomniało mi się, że przecież nie muszę, bo już trasa to zrobiła. Jedzenie, śpiewanie, sen.
Wojtek Sontag
Dzień 13. Co nas nie zabije, to nas wzmocni
Pobudka o 5:00, wyjątkowo nie chce się wstać z ciepłego łóżka w domku, w którym nocuje żeńska część wyprawy, co jest dla nas niebywałym luksusem. Zbiórka o 6:00, a plan na dziś to jedyne 22 km i 1300 m przewyższeń, co w porównaniu do naszych poprzednich wyczynów nie wydaje się niczym strasznym.
Wojtek i Karol z uwagi na problemy zdrowotne odłączają się od grupy i stopem mają dojechać do miejscowości, do której my dotrzemy jutro. Niestety, część wyprawowiczów zmaga się z problemami żołądkowymi bądź obolałymi stopami lub kolanami, lecz dzielnie to znoszą wedle maksymy: „co nas nie zabije to nas wzmocni”.
Nasz – jak to określiła Emilka – „chodzący szpital” rusza drogą asfaltową. Jest zimno i mgliście, ale dość szybko pokazuje się słońce i cieszy nas błękitne niebo. Śpiewamy Godzinki – naszą ulubioną poranną modlitwę. Skręcamy w trasę górską, ilość kilometrów do końca zaskakująco maleje.
Na jednej z przerw następuje oficjalna prezentacja naszego nowego psa, który idzie z nami od kilku dni – Piotrusia Pana, dla przyjaciół Piotrka. Przed 11:00, na wysokości ok. 1500 m, zauważamy kilka domów – ruin, z których niektóre (co w tych terenach jest całkiem zaskakujące) mają okna, a przynajmniej tak to wygląda z oddali.
Wchodzimy do Lukomiru, który okazuje się urokliwą, jedną z najwyżej położonych wsi w Bośni i Hercegowinie – co ciekawe, na stan z 2009 roku miała aż 13 mieszkańców! Planujemy przeżyć Mszę Świętą przed guest housem, lecz niespodziewanie przychodzi właściciel i nakazuje się nam wynieść. Jednak, dzięki nieprawdopodobnym zdolnościom negocjacyjnym o. Dominika, po pół minucie gawędki pozwala zostać.
Przeżywamy Eucharystię, a później jemy obiad w jednej z lokalnych restauracji. Nasze danie to Burek: ciasto francuskie z mięsem w kształcie placka. Jest dość tłusty, ale pożywny, co w warunkach przetrwania jest najważniejsze. Po trzech godzinach spędzonych w bajkowej wsi, ruszamy dalej. Na pytanie „ile kilometrów już za nami?” Damian odpowiada: „Z zapachu moich butów wynika, że 20”, niewiele się przy tym myląc.
Plany się zmieniają, postanawiamy przejść więcej, aby być bliżej naszych stopowiczów. Nie wiemy, gdzie się zatrzymamy, po prostu idziemy, a widoki gór i pustej przestrzeni wokół przywołują nam na myśl Władcę Pierścieni, w oddali wypatrujemy Legolasa.
Zatrzymujemy się na polu, gdzie w gęstych kępkach trawy rozbijamy nasze namioty. Co ważne – mamy wodę, ale aby się do niej dostać, musimy otworzyć klapę, a nasze męskie grono wyciąga ją wiadrem. Obok, w wannie (wierzcie, na środku pola takie rarytasy!) także jest woda, ale raczej niezdatna do użytku. Rozpalamy ognisko i wspólnie spędzamy czas patrząc w rozgwieżdżone niebo. Śpiewamy Apel, kończąc tym samym dzień w oczekiwaniu na to, co przyniesie jutro.
Kasia Sosna
Bilans dnia:
- Dystans: 25 km
- Miejsce wyjścia: Sinanovići
- Miejsce noclegu: gdzieś w polu, kilkanaście kilometrów od Lukomiru
Całkowita liczba kilometrów pokonanych do tej pory: 285