Indiana Jones 5, czyli pożegnanie z młodością
Wchodząc do sali kinowej czułem we wszystkich kościach i sercach, że to będzie symboliczne pożegnanie z rzeczywistością, która zdefiniowała najbardziej strategiczny kawał mojego żywota. Zadawałem sobie tylko jedno pytanie: czy będę beczał?
Za chwilę o tym, kim dla mnie był Indiana Jones, dlaczego uważam go za figurę Jezusa i o muzyce Johna Williamsa, która jest tak nieśmiertelna, jak tylko nieśmiertelne potrafi być coś, co jest śmiertelne.
Bohater doskonały
Żaden inny film nie odcisnął na mnie takiego piętna, jak Poszukiwacze zaginionej Arki, której polska premiera miała miejsce w 1984 roku. Byłem na tym w katowickim Spodku, który niemal odleciał jak spodek UFO. Dlaczego aż tak? Spielberg z Fordem i Williamsem do spóły uderzyli w najczulsze punkty przeciętnego mieszkańca naszej cywilizacji. Połączyli pradawną baśń ze współczesnym kinem akcji. Transcendencja przeplatała się tam z naiwnym sceptycyzmem głównego bohatera w sposób, który musiał uwieść tłumy.
Film z dziecięcą łatwością wydobył na światło dzienne wszystkie nasze skrywane marzenia o poszukiwaniu skarbów i przeżyciu czegoś nie z tej ziemi. Główny bohater musiał stać się bohaterem pokochanym i kultowym. Charyzma Harrisona jest nieoceniona. Indy nie jest sztywnym bohaterem z wiecznie bojową miną, jak na przykład Chuck Norris. Jest zdystansowanym do siebie i świata, dowcipnym misiem. Dodajmy – niebywale przystojnym misiem. Mało tego, bywa czasem fajtłapowaty. I bywa, że dostaje lanie. Choć, jak na bohatera przystało, ostatecznie zawsze jego jest na wierzchu. Ideał.
Muzyka
Można by rzec, że Williams kilka razy nokautował, tworząc muzykę do filmów. Nie przesadzę pisząc, że to najpopularniejszy, najbardziej spełniony i hitowy kompozytor filmowy ever.
Pamiętam moment, kiedy po raz pierwszy usłyszałem main theme do Star Wars. To było jak globalny hejnał otwierający nową erę przygodowego kina. Więcej – nową erę naszej kultury. Potem Indiana. Kolejny nokaut. Nie znam muzyki, która by bardziej pomagała wychodzić z depresji. Jest jeszcze romantyczny Jurassic Park.
Muzyczny przerywnik:
Być jak Indy
To właśnie skutki wirusa o nazwie Indiana Jones, który kilkadziesiąt lat temu został legalnie wpuszczony w krwiobieg naszego świata, odczułem najbardziej. Postać zawadiackiego archeologa była dla mnie w filmie tym, kim byli Beatlesi w muzyce. Klasa i dystans. Powaga i dowcip. Baśń i racjonalność. Charyzma i fajtłapowatość.
Chciałem mieć choć trochę z niego. Kiedyś nawet polowałem na kapelusz ala Indiana Jones. Chciałem mieć choć trochę tego dystansu do rzeczywistości. Nawet wtedy, kiedy walił się cały świat. Chciałem mieć choć trochę tej gwarancji, że ostatecznie jakoś się uda. Że jednak nie spadnę z dachu pędzącego pociągu, że jednak nie trafi mnie kula naziola i nie odetnie mi łba jedna z pradawnych pułapek zastawionych przez Rycerzy Świętego Grala.
A jednak spadałem, umierałem i traciłem głowę. Nie raz. Cóż, życie to życie. Film to film.
Pożegnanie z młodością
Wchodząc do sali kinowej wiedziałem, że zamykam pewną epokę w moim życiu. Bardzo ważną epokę. Epokę młodości, w której na życie wiele razy patrzyłem przez filtr tego przygodowego multiversum. Harrison Ford też się żegna. Koleś ma w tej chwili 80 lat. To dziadzio. Może nawet pra.
Czego doświadczyłem na seansie? Przemijania. To coś, co najczęściej umyka naszej świadomości. Choć dzieje się non stop. Bez chwili wytchnienia. Wszystko jest tylko na chwilę. Nawet najbardziej ekscytujące chwile życia są tylko na… chwilę. Przeminą jak trawa, z której nic nie zostanie.
Dla mnie akurat gadanie o pięknych wspomnieniach i zdjęciach na dysku to boolshit. Jak umrzesz, to nawet wspomnienia i fotki na nic się nie zdadzą. Życie to życie. Ma być żywe. Robi się sentymentalnie. Twarda prawda o przemijaniu i śmierci zmusza nas do szukania jakiegoś rozwiązania. Nie chcę być tendencyjny, ale tutaj wszystkie drogi prowadzą do Jezusa.
Indiana jak Jezus?
Odkryłem to już dawno temu. Lwia część bohaterów kultury wszelakiej (od literatury na filmach skończywszy) ma Jezusowy rys. Wygląda to tak, jakby postać Syna Bożego była jakąś odwieczną inspiracją dla tworzenia innych bohaterów. Cóż to za rys jest? Wyjaśniam. Model standardowego bohatera zawiera kilka powtarzalnych cech:
- Przybywa z dobrą dla ludzkości misją.
- Mimo posiadania różnych atrybutów i super mocy, wydaje się być słabszy od swojego przeciwnika.
- Poświęca się dla sprawy, często ponosząc bolesne straty.
- Ostatecznie jednak – wspomagany jakąś tajemniczą mocą – wygrywa.
Zgadza się? Zgadza się. Indy taki był. Różnica jest tylko taka, że mimo wszystko to postać celuloidowa. Może zachwycić, zainspirować i dać dużo zabawy. Ale zbawić już nie.
Ostatnia refleksja
Przeżywaj życie z pełną świadomością, że to wszystko jest tylko na chwilę. Nie traktuj tej chwili jak wieczności, bo się srogo rozczarujesz.
Jesteś młody? OK, ale pamiętaj, że za chwilę będziesz stary. Dosłownie za chwilę. Jak Harrison Ford, który jeszcze chwilę temu młodym był. Żyjesz? OK, ale pamiętaj, że za chwilę będziesz w grobie. Dosłownie za chwilę. Jak teraz Archimedes, który jeszcze chwilę temu żył. Jeśli jesteś zainteresowany Życiem, to szukaj go tam, gdzie ono naprawdę jest.
A przy okazji wpadnij do kina na nowego Indianę. Naprawdę jest spoko. Aha, jeszcze jedno – nie beczałem!
Adam Szewczyk
Gitarzysta, kompozytor, aranżer, felietonista. Człowiek o wielkiej ciekawości świata patrzący na rzeczy racjonalnie i przez pryzmat wiary. Absolwent Wydziału Jazzu i Muzyki Rozrywkowej Akademii Muzycznej w Katowicach. Wieloletni jej wykładowca.