Marsz Turecki, dzień 2–4. Połowa tej wyprawy już za nami, teraz trzeba tylko górami wrócić…
Po drodze zatrzymują nas Turcy ze Stambułu i robią z nami zdjęcie, pytając o pochodzenie. Jesteśmy tu atrakcją. A dla nas są nią coraz bardziej różnorodne góry - zadziornie wystające skały, kolejne urokliwe rzeki.
Piątek, dzień 2. Uciekamy przed deszczem
Budzimy się w najprawdopodobniej najlepszym miejscu na nocleg dla prawie 30-osobowej grupy, czyli w sali, która została nam użyczona w Trabzonie. Doświadczamy tutaj także tego, z czym mierzą się chrześcijanie i my w polskim Kościele. Takich wyzwań nie mamy, ale dla dobra sprawy zatrzymam się na ogólnikach.
Zaczynamy dzień Mszą Świętą. W Ewangelii moją uwagę przykuły słowa o relacji z oblubieńcem – to znaczy, że całe to czuwanie nie obejmuje tylko ludzkiego wysiłku, troski i zadań, ale że dzieje się w relacji z Chrystusem.
Po Mszy ruszamy na śniadanie i zakupy, a jest to całkiem poważna operacja logistyczna, ponieważ trzeba znaleźć turystyczne butle gazowe i zaopatrzyć się w jedzenie na 3 dni. Marcin i Tomek znajdują dla nas busa do Somelii, udaje im się utargować dobrą cenę. Gdy dojeżdżamy do zabytkowego klasztoru w tym miejscu, zbieramy rzeczy i rozpoczynamy część pieszą wyprawy.
Właściwie połowa tej wyprawy już za nami, teraz trzeba tylko górami wrócić do granicy z Gruzją. Przed nami skały, szeroka droga szutrowa i piękne widoki. Zaczynamy podejście na 2300 m n.p.m. Grupa idzie sprawnie, tylko mi jakoś ciężko dzisiaj.
Dochodzimy około 19:00 i cieszymy się rozłożystymi górami na tej wysokości. Właściwie trasę mieliśmy rozpocząć dopiero jutro według początkowych zamierzeń, także jesteśmy 18 km do przodu. Chcemy iść sprawnie, aby uciekać przed zapowiadanym deszczem.
Kolacja i turecki czaj umilają nam wieczorny czas. Tak powoli zamyka się ten dzień. Jutrzejszą pobudkę poprowadzi Wojtek S., co zapowiada kontynuację odcinków Konia Rafała jeszcze z gruzińskiej wyprawy. Nie możemy się doczekać, żeby wstać o 5:00!
o. Dominik Ochlak OMI
Bilans dnia:
- start: Trabzon
- nocleg: Kurtdere Yaylasi, góry Kaczkar
- dystans: 18,5 km
Sobota, dzień 3. Jesteśmy tu atrakcją
Pierwsza górska pobudka o 5:00 dość skutecznie stawia wszystkich na nogi. Nie jest jedyną, bo już chwilę wcześniej obudziły nas śpiewy z minaretu. Słyszymy je kilka razy dziennie. Ekipa dość sprawnie się zbiera i chwilę po planowanym na 6:15 wyjściu ruszamy na szlak.
Dzień obfituje w ciekawe postoje. Po kilku seriach 40:8 (40 min trasy, 8 min odpoczynku od ostatniej osoby) trafiamy na jeden z licznych małych domków na trasie, by tym razem załapać się na wodę z węża ogrodowego. Kolejny przystanek ma miejsce w pokaźnej wioseczce (może nawet 100 mieszkańców), gdzie w pół godziny robimy zapasy – w tym pyszny, okrągły, pszenny chleb.
Ruszamy dalej. Ten odcinek jest chyba najbardziej wymagający na dotychczasowej trasie. Asfalt i spiekota. Plecak ciąży mi na plecach. Na postojach tak rozkoszuję się chwilą wytchnienia, że zapominam o kremie z filtrem. Nie jestem jedyną czerwoną twarzą.
W końcu docieramy do skweru obiadowego, czyli kraniku z rynną obok minaretu w kolejnej wiosce. Palniczki w ruch, obiady same się nie zrobią. Niektórzy robią pranie. Zaskakuje nas groźnie wyglądający Turek z papierosem – zaczyna przepychać rurę, by woda z mydlinami mogła ustąpić świeżej. To rynna dla zwierząt, głównie krów i owiec, które co rusz mijamy na trasie.
W międzyczasie ciemne chmury gromadzą się nad górami i to akurat w miejscu, w które chcemy się udać. Ojciec dogaduje się więc z miejscowymi, pytając o nocleg. Kontaktują się z sołtysem – jest szansa na nocleg w szkole. Czekamy. Robimy spontaniczną sesję rozciągania pod wodzą Justyny. I dalej czekamy. Chmury – przeciwnie, rozchodzą się ukazując jaśniejsze rejony. Ruszamy – sołtys może zrozumie.
Po drodze zatrzymują nas Turcy ze Stambułu i robią z nami zdjęcie, pytając o pochodzenie. Jesteśmy tu atrakcją. A dla nas są nią coraz bardziej różnorodne góry – zadziornie wystające skały, kolejne urokliwe rzeki.
Kończymy dzień po 35 km przebytej trasy niedaleko Yukari Yuvali. Lokalna ludność znów nas przyjmuje. Tym razem przywożą nam jedzenie, bezinteresownie. Po rozłożeniu namiotów, kolacji i zimnej kąpieli w rzece rozpoczynamy najważniejszy punkt dnia – Eucharystię. Jedzenie od miejscowej ludności przypomina mi dary chleba i wina zanoszone do ołtarza. Może to jakiś znak, że choć dzieli nas wiara i kultura, to w człowieczeństwie niewiele się różnimy.
W homilii ojciec mówi, że nie każdy krzyż bierzemy, albo nie od razu. To było prawdą również w życiu Jezusa. To ważne słowa, bo w trasie okazuje się, że wielu z nas jest w czasie decyzji kształtujących resztę życia. Dzielenie się tym, modlitwa w tej intencji i rozmowa to ważne wymiary tej wyprawy. Z tym słowem kładziemy się spać. Niedzielna pobudka o 5:15.
Jarosław Herman
Bilans dnia:
- start: Kurtdere Yaylasi
- nocleg: Yukari Yuvali
- dystans: 35 km
Niedziela, dzień 4. Dzień święty
Niedziela – dzień święty. A nas budzą o 5:15, z werwą zupełnie nieprzyzwoitą o tej porze dnia, Wojtek z pomocą Marcina. Pakujemy się, nadchodzi czas na śniadanie. Justyna, aby nie zaniedbać tradycji smaży… jajecznicę. Reszta przy wspólnym stole, który zastępują karimaty, delektuje się chlebem, serem, masłem i oliwkami otrzymanymi dzień wcześniej od życzliwych mieszkańców osady, obok której rozbiliśmy namioty.
Czas wyruszać. Ranek jest pochmurny, lecz wędruje się dobrze, humory nam dopisują. To dopiero pierwszy tydzień wędrówki, a więc poznajemy się i uczymy się współpracy w grupie. Przed nami odsłaniają się spalone słońcem góry, których końca nie widać. Cieszymy się wolnością – internetu i zasięgu brak. Towarzyszą nam też pierwsze kryzysy, kontuzje, odciski… Co będzie dalej?
Dalej nie jest niestety łatwiej. Rano zapomnieliśmy odśpiewać godzinek i na to zaniedbanie zgarniamy deszcz, który łapie nas pod koniec wędrówki. Namioty rozstawiamy w deszczu, marzniemy, marząc o ciepłym posiłku. W końcu możemy coś przekąsić: króluje makaron z soczewicą, soczewica z płatkami owsianymi, i inne kombinacje powyższych składników i kaszy kuskus.
W tym czasie deszcz pada na góry, na nas, na nasze prawie nieprzemakalne namioty. Kiedy chcemy iść umyć naczynia, zaczyna padać grad. Każdy w duchu zanosi gorące modlitwy: żeby tylko namioty dały radę, żeby nie przemokły.
Niektórzy mają gorączkę, warunki są trudne.
Ojciec podejmuje decyzję o tym, że Eucharystia odprawiona w sobotni wieczór będzie też naszą niedzielną. Śpiewamy Apel, pieśń do Maryi, zaopatrujemy się medycznie (polopiryna, maści na zmęczone mięśnie) i pełni niepewności, lecz z dobrym humorem i modlitwą: „Panie, żeby jutro było słońce”, idziemy spać.
Edyta