Marsz Turecki, dzień 23. Jak będzie teraz na wyprawie codzienności?
Po ponad 3 tygodniach turecko-gruzińskiej przygody piechurzy NINIWA Team w sobotę powrócili do Polski. Co zostało po wyprawie w ich głowach i sercach?
Budzę się. Nie wiem, która godzina, ale chyba jeszcze nie pora wstawać. Jesteśmy na lotnisku. Śpię przy szybie na podłodze nieopodal drzwi do tarasu, na którym odbywać ma się Msza. Nie dalej niż metr od moich nóg rozmawiają przy stoliku kawiarni jacyś ludzie. Bardzo możliwe, że Polacy, bo tych jest tutaj chyba najwięcej. Dociskam stopery w uszach, upewniam się, że śpiący obok Wojtek nie zabiera się do intonowania swoich pobudkowych cytatów z Konia Rafała i znów zasypiam.
Gdy otwieram oczy ponownie. jest 8:15. Dość późno. Głowa mnie boli, jakbym wypił dwa litry czaczy, a przecież nie miałem w ustach nawet łyka gruzińskiego wina. Spałem długo, ale jakość tego wypoczynku była chyba najniższa spośród całych trzech tygodni. Chyba za dużo odpoczywaliśmy w ostatnich dniach. Może wrócę do Polski pieszo? Nie, 3300 km to za dużo. Zjeść coś? Nie, o 9:00 msza, to już post eucharystyczny. Wypijam pół litra słonawej, gruzińskiej wody z butelki i pakuję puchowy śpiwór do worka.
– Msza śpiewana? – pytam ojca. Potwierdza. Wybieram ostatnie pieśni, zabieram plecak i wychodzę na taras. Inni też się gromadzą. Szerokie stopnie tarasu utworzone z deseczek to jeden z lepszych terenów, na jakim przyszło nam celebrować Mszę. Zaczynamy. Dziś wspomnienie św. ojca Pio. W Ewangelii przypowieść o siewcy. W ostatniej wyprawowej homilii ojciec „przewrotnie” nie stawia nas w pozycji słuchaczy, którzy przyjmują (lub nie) Słowo, ale właśnie tego, który rzuca ziarno. Myślę sobie, że po tej wyprawie z pewnością mamy co rzucać. Nie tylko opowieści.
Wyprawa nie jest tylko dla nas. Modliliśmy się w wielu intencjach, szczególnie za młodych ludzi szukających Boga. Dla mnie to była pielgrzymka. Skoro tak, to trzeba głosić, bo w tej drodze niesamowicie działał w nas Bóg. Bombardował manną z nieba. Niczego nam nie brakowało. „Nie troszczcie się zbytnio o jutro (…)” było naszym niewypowiedzianym motywem przewodnim.
Bóg w nieodgadniony sposób udzielał nam nie tylko pogody, ale i przez wielką życzliwość Turków zapewniał wikt i opierunek. Skoro w nieraz niesprzyjających warunkach tak się o nas troszczył, że my już nie musieliśmy, to dlaczego my mielibyśmy się zamartwiać tym, na co nie mamy wpływu? Boże, obym pamiętał o tym, kiedy przyjdzie wyprawa codzienności.
Po Mszy pakowanie. Jak zwykle nierozsądnie odłożyłem sprawę na ostatnią chwilę. Należę do ostatniej grupy, która po przepakowaniu wszystkiego, co konieczne, do bagażu podręcznego, waży swój bagaż rejestrowany (10,4kg, ale przeszło) i stretchuje go. Mam wygodny, mały plecaczek, ale ci, którzy bardziej wzięli sobie do serca konwencję „ultra light”, wkładają rzeczy do licznych reklamówek (Marcin M.), do wora na śmieci (o. Dominik) albo gruzińskiego worka jakby po ziemniakach (Ula). Wszystko bez problemów przechodzi przez kontrolę. Na szczęście zdążyliśmy. Czekamy na spóźniony ponad pół godziny samolot. W międzyczasie nalewamy do pustych po kontroli butelek wody z kranu i korzystamy z Wi-Fi.
Wsiadamy na pokład. Witają nas polskie stewardessy. Ku uldze moich długich nóg dostaje mi się miejsce obok wyjścia ewakuacyjnego. Panu Januszowi tak samo. Kiedy stewardessa tłumaczy mu, jak otwiera się drzwi ewaluacyjne, pyta żartobliwe, czy to już teraz. Wylatujemy. Marcin M. śpi jak suseł, nie przeszkadza mu ani przyspieszenie, ani zmiana ciśnienia. Ja też szybko zasypiam.
Po 3,5 godzinach lotu jesteśmy we Wrocławiu. Jeden z bagaży na taśmie po dość długiej obserwacji okazuje się mieć rękę. Wojtek S. w formie! Kiedy już wszyscy odebrali swoje manatki, ruszamy ku wyjściu z lotniska, a tam… Chleb i masło! Witają nas weterani wypraw spragnieni opowieści na gorąco, z pierwszej ręki. Żegnamy się wylewnie, ale chwilę później prawie wszyscy jadą tym samym autobusem na burgera do miasta.
Później jedna trzecia wyprawy siedzi w tym samym pociągu co ja, zdążając do Katowic lub Krakowa. Opowieściom i śmiechom nie ma końca. Dopóki nie wysiadam z pociągu w chłodną, polską, jesienną noc.
Ale wspomnienia z dzikiej i gościnnej Turcji jeszcze wrócą. Czaj baba zrobi herbatę, a my rozsiądziemy się, by zaśpiewać o zielonych stokach, strzelistych szczytach, chłodnych nocach, palącym słońcu i niezapomnianych przygodach na pace, w terenie, w zimnym, górskim jeziorze i pod biczami wodospadu. O Turkach i Gruzinach sprzedających na ulicach soczyste brzoskwinie i adżarskie chaczapuri. O tym, że warto mieć odwagę, podejmować wyzwania, żyć pełnią życia.
Jarosław Herman