Wirus wirtuozerii, czyli „stworzyłem potwora”!
Shredding to zjawisko w muzyce, w którym muzyka jest akurat najmniej ważna. Sednem jest tu granie tak szybkie i tak efekciarskie, by ostatecznie usłyszeć huk opadających z wrażenia szczęk.
A wszystko zaczęło się gdzieś tak w latach 80. ubiegłego wieku. Wcześniej gitarzyści starali się po prostu pisać dobre piosenki, okraszając je smacznymi solówkami. Ale kiedy na scenę jak kometa wpadł Eddie Van Halen, a po nim Yngwie Malmsteen i inni tacy szaleńcy – wszystko się zmieniło.
„Stworzyłem potwora”
To nie ja powiedziałem. To ten, co za ojca shreddingu uważany jest. Eddie Van Halen. Świętej pamięci zresztą. Kiedy zobaczył, w jakim kierunku poszło to, co zapoczątkował, załamał się i skonstatował: Stworzyłem potwora!
Eddie był inspiracją dla całych pokoleń gitarzystów, od jazzu po najcięższe odmiany metalu. Ale – jak zeznaje friend Eddiego, Steve Lukather – współcześni gitarzyści (jasne, że nie wszyscy) źle zinterpretowali jego muzyczne intencje i zamienili gitarę bardziej w sport. Wiem, że zawsze mu to przeszkadzało.
Zobaczcie i posłuchajcie, jak rodził się potwór:
Nie do zagwizdania
Wróćmy jeszcze na chwilę do Steviego Lukathera. Jak zapewne wiemy, to wybitny muzyk gitarmen. Filar legendarnego TOTO, sideman wszech czasów, sprawny do bólu. Steve zaaranżował, skomponował i nagrał ponad 800 albumów, które wdarły się na szczyty światowych list przebojów! Był dwunastokrotnie nominowany do Nagrody Grammy, a statuetkę otrzymał aż 5 razy! I to właśnie on, wtórując Eddiemu powiedział:
Nie ma nic złego w nauce techniki. Jednak technika stała się dzisiaj jak magiczna sztuczka. Ale kiedy wszyscy wiedzą, jak to zrobić, to już nie jest magia. Mamy niesamowite, bezbłędne wykonajaknia – ale gdzie w tym muzyka? Tego mi bardzo brakuje – piosenek! Ci ludzie mają wszystkie te chopsy, ale nie mają piosenek. Kto by potrafił to zagwizdać?
Dziecko Van Halena
Paul Gilbert to już bez wątpienia czystej krwi shredder. Jedno z dzieci Eddiego. Żeby nie być gołosłownym:
Paul razem z Mr.Big przyjeżdża do Polski. I oto co w jednym z ostatnich wywiadów powiedział ten jeden z czołowych strusi pędziwiatrów gitary:
To jedno z niebezpieczeństw związanych z szybszymi i trudniejszymi rzeczami – bardzo łatwo jest oderwać się od vibe’u, ponieważ myślisz: „Chcę to zrobić dobrze. Muszę tylko pracować nad tym z metronomem przez następne pięć lat i może w międzyczasie stanie się to rockandrollem.” I nie zauważasz, kiedy siła emocji opuszcza gmach muzyki. A jest ona tak cenna, że trzeba ją zachować za wszelką cenę. Reguła w stylu: „Och, to musi być dokładnie” dla mnie jest jak okaleczenie samego siebie. Po prostu bierz to, co działa i ruszaj!
Jeszcze Friedman
Coś jest na rzeczy. Coraz więcej shredder’ów dostrzega shreddingu pułapkę. Również Marty Friedman, który stwierdził:
Chodzi o to, że kiedy słyszysz 'John Smith’, myślisz o konkretnym dźwięku. Więc teraz musisz stworzyć taki dźwięk, o którym ludzie pomyślą, gdy usłyszą imię 'John Smith’. A ten proces jest bardzo często pomijany, ponieważ nie jest tak kuszący jak fantazyjna technika, którą opanujesz, jeśli będziesz ją ćwiczyć pięć godzin dziennie przez tydzień. To właśnie pociąga większość ludzi, ale właśnie dlatego ta większość ludzi tak naprawdę nie ma tożsamości muzycznej ponieważ wpadają w tę pułapkę uczenia się.
Rozumiecie o co mu chodzi? O to, że ludzie generalnie nie są zainteresowani wytrenowanymi do perfekcji przed internetem technicznymi sztuczkami. Często wykonywanymi z zaciśniętymi zębami i męczącym przekazem typu: Zobacz jaki jestem zarąbisty! Ludzie generalnie nie są zainteresowani słuchaniem tysięcznego klona kogoś tam. To za czym najbardziej tęsknimy, to naturalne piękno…
Shredding to nie grzech, ale…
Jak ktoś lubi – proszę bardzo. Piszę za siebie. Dla mnie muzyka kończy się tam, kiedy zaczyna się nachalne epatowanie techniczną sprawnością. Owszem, mogę podziwiać, doceniać i z pokorą uznać, że nie potrafiłbym tak. Ale muzyka to nie sport. W sporcie można matematycznie uznać, kto jest lepszy. W muzyce nie ma takiej możliwości. Skrajnym przykładem pato – shreddingu jest to co poniżej. Próba bicia rekordu świata w najszybszym graniu na gitarze. Rzeczywistość, która ma tyle wspólnego z muzyką, co bicie seksualnego rekordu świata z miłością. Można się zrzygać.
Znak czasów
Zjawisko, o którym piszę nie dotyczy tylko gitary. To znak czasów. Historia muzyki uczy nas, że wszystko dzieje się falowo. Dzisiaj ludzi kochają TO i nie są zainteresowani TAMTYM. Ale to nie może być niezmienne. Bo zmienność jest jedynym niezmiennym parametrem rzeczywistości. Paganini to shredder romantyzmu. Wielka postać światowej kultury, zgadza się. Ale gdyby jego dorobek ogołocić z szybkich jak światło fraz i innych technicznych kociokwików, nikt by o nim dzisiaj nie pamiętał. Romantyzm w końcu ludziom się przejadł i przyszło nowe. Głód delektowania się barwą, budowania napięcia, grania na emocjach i szukania nowych brzmień musiał zostać zaspokojony. No i został. Przyszła muzyka XX wieku.
Wirus wirtuozerii
Świat, w którym żyjemy oszalał. Technologiczna rewolucja, która przetoczyła się przez niego niczym inwazja złowrogiego Imperium zmieniła wszystko. Sposób w jaki konsumujemy kulturę zwłaszcza. Straciliśmy cierpliwość na wymagające czasu i większej uwagi przekazy. Już nawet 3 minutowe piosenki bywają dla nas przydługawe. Przebodźcowany świat uzależnił nas od szybkich i intensywnych treści. Właśnie dlatego efekciarska wirtuozeria jest dzisiaj tak kusząca. Bo to najszybszy i najprostszy sposób przykucia uwagi i zyskania poklasku. Tak po prostu jest.
Polak na Netflixie
Marcin Patrzałek jest fenomenem. Wirtuoz skończony. Zjawisko socjologiczne. Psychiczne predyspozycje z rodzaju jedne na 10 milionów. Poziom sukcesu, którym można by spokojnie obdarować zacną grupę zdolnych, ciężko pracujących muzyków, którym się jednak nie udało. Czy Patrzałek jest li tylko shredderem, który poza cyrkową sprawnością i nadzwyczajnym talentem do robienia show nie ma nic więcej do zaoferowania? Posłuchajcie go sobie i sami oceńcie. Ja mam swoje zdanie, ale nie powiem jakie. Bo to jakie mam nie ma żadnego znaczenia. I tutaj przechodzimy do kolejnego, ostatniego już akapitu.
Róbmy swoje
W muzyce jak w życiu. Jeśli będziesz za wszelką cenę chciał być kimś innym niż jesteś – nic z tego nie będzie. Bo, jak mawiał John Lennon, nie można być tym, kim się nie jest. Inspirowanie się drugim człowiekiem jest ok, dopóki ta inspiracja pomaga ci być najlepszą wersją samego siebie. Kiedy natomiast za wszelką cenę chcesz być taki jak ktoś tam, to już jest kapitulacja. I często bywamy kurami namiętnie oglądającymi w internecie fruwające orły. Kurami, którym wydaje się, że też mogą tak fruwać. Wyjdź z sieci i przestań żyć iluzjami. Odkryj kim jesteś. Poznaj swoje predyspozycje i swoje ograniczenia. Zaakceptuj to, wrzuć do miksera i zrób koktajl. I zacznij go pić. Codziennie. I okaże się, że jesteś najlepszą wersją samego siebie. I kto wie, może kiedyś na twój koncert przyjdzie stadion fanów? A jak nie, to nie. Bo to naprawdę nie ma znaczenia. Róbmy swoje. I tyle.
Adam Szewczyk
Gitarzysta, kompozytor, aranżer, felietonista. Człowiek o wielkiej ciekawości świata patrzący na rzeczy racjonalnie i przez pryzmat wiary. Absolwent Wydziału Jazzu i Muzyki Rozrywkowej Akademii Muzycznej w Katowicach. Wieloletni jej wykładowca.