31 sierpnia| NINIWA Team

NINIWA Team Together: Vice City. Camino Edition

Wspomnienia piątki rowerzystów, którzy w ramach akcji Together – w jedności z NINIWA Team – przeprawili się przez Hiszpanię i Portugalię szlakiem Camino.

Nagle to dziwne uczucie, kiedy wysiadasz z samolotu i widzisz billboardy, a tam polskie znaki diakrytyczne, słyszysz rozmowy ludzi i – ku twojemu zdziwieniu – rozumiesz, o czym mówią, pytasz ochroniarza, gdzie wydają bagaże ponadgabarytowe, a on ze zmieszanym wyrazem twarzy, słysząc angielskie słowa, niepewnie odpowiada po polsku: “O, tam”. Następnie wsiadasz na rower i znowu coś jest nie tak… dziwny ucisk w żołądku, bo nagle jedziesz drogami, które dobrze znasz, nie musisz bacznie śledzić wariującej co jakiś czas nawigacji, aż w końcu dopada cię lekkie uczucie zażenowania, kiedy zdajesz sobie sprawę, że od mniej więcej dwóch kilometrów sygnalizujesz dziury w drodze pozostałym członkom ekipy, którzy już właściwie nie jadą za tobą. To oznacza tylko jedno: koniec wyprawy i powrót do codzienności.

Ale od początku: Wtorek, 13 sierpnia, Balice, lotnisko Jana Pawła II – tam, gdzie wszystko się zaczęło. Spotykamy się całą ekipą: Ewelina, Karina, Klaudia, Karol i Tomek. Niektórzy targają ze sobą niemałe kartony, w których ukryli już swoje skarby (rower i cały wyprawowy dobytek), a pozostali walczą na lotnisku ze streczem, wertując relacje niniwowe sprzed dwóch lat, w poszukiwaniu informacji, czy aby na pewno jeden strecz na dwie osoby to nie za mało. Standardowo towarzyszy nam dreszczyk emocji przy ważeniu zapakowanego już sprzętu, a wskaźnik wagowy oscylujący w granicach 30 kilogramów dodatkowo podsyca atmosferę.

Na szczęście, miły personel ignoruje ponadprogramowe kilogramy i kieruje nas do check-inu, gdzie czekają nas kolejne niespodzianki. Okazuje się, że sakwa Tomka wzbudza podejrzenia ochroniarza, a ten w konsekwencji każe wyjąć z Crosso (lokowanie produktu) całą zawartość. Skonfundowany Tomek powoli wyjmuje wszystko ze środka, aż okazuje się, że podejrzanym przedmiotem jest figurka Maryi, którą wiózł z Medjugorie. Zobaczywszy to, ochroniarz nieudolnie próbuje powstrzymać śmiech, po czym pozwala nam przejść przez bramki, na szczęście, z Maryją w ręku i… duszą na ramieniu. Ciekawostka: nóż kuchenny w sakwie Eweli nie wzbudził niczyjego zainteresowania. 

Po trzech i pół godzinie nocnego lotu, docieramy w końcu do Madrytu, rozdzieramy kartony i strecze, mamrocząc pod nosem “My precious…” i sprawdzamy w napięciu, czy nasze skarby nie zostały uszkodzone. Poważne straty zwiastuje poszarpany karton Kariny. Później jest tylko gorzej: wygięty hak od przerzutek w rowerze Tomka, dziura w oponie Eweliny i złamana nóżka Klaudii (na szczęście tylko ta od roweru).

Naprawianiem szkód planujemy zająć się rano (tj. za mniej więcej dwie godziny), a tymczasem czeka nas nocny przejazd przez Madryt. “Czwarta nad ranem”, tym razem sen nie przyszedł, bo tuż po skręceniu rowerów mkniemy przez pustą stolicę Hiszpanii, ciesząc się rześkim chłodem oraz atmosferą jak z gry. Konkretnie z GTA Vice City. By wczuć się w ten klimat jeszcze mocniej, Tomek włącza dobrze znaną piosenkę miłośnikom tejże gry: “Self control” (kto grywał, ten wie).

Docieramy do pierwszego punktu nieco po piątej, a jest nim… zamczysko, którym opiekuje się oblatka – Jola – absolwentka rowerowych wypraw niniwowych. Zamczysko jest imponujące, lekko przerażające, ale po kilku chwilach czujemy się jak u siebie. Nazajutrz okazuje się, że historia powołania Joli mocno pokrywa się z życiorysem Eweliny. Trochę nas to śmieszy, a trochę niepokoi.

Mając w głowię prośbę Eweliny, byśmy przeżyli tę wyprawę częściowo w ciszy i jednocześnie dowiadując się, że w kościele będącym częścią zamczyska patronuje Matka Boża Milcząca, jesteśmy jeszcze bardziej skołowani. Gwoździem do trumny jest informacja, że spotkania formacyjne mają tutaj głuchoniemi, a przecież Ewelina uczy się języka migowego… Zapewniamy ją, że jakby obudziło się z jej sercu pragnienie pozostania tutaj na dłużej, to nie będziemy mieć pretensji, że nie dokończy z nami wyprawy. Ona jednak, cytując klasyka, odpowiada: “Jeszcze nie czas, by się żegnać, jeszcze nie czas”. 

Pędzimy więc dalej w pełnym składzie, smażąc się w skwarze hiszpańskiego słońca. Otuchy dodają nam słowa Joli: “macie szczęście, bo od dwóch dni jest ochłodzenie i ma się utrzymać do końca tygodnia”. Tymczasem na termometrach 39 stopni. Do dzisiaj nie wiem, o jakim ochłodzeniu była mowa. Dni mijają nam zadziwiająco prędko, wypełniamy je rutynowymi czynnościami: śniadanie, kręcenie, kawa i ciacho, kręcenie, obiad, kręcenie, koronka, kręcenie, msza, kręcenie, sen. Zwykle szukamy noclegów u gospodarzy i zawsze otrzymujemy wszystko, czego potrzebujemy. Jeden z portugalskich księży przyjmuje nas na plebanii. Mimo że nie jesteśmy w stanie porozumieć się słowami, czujemy, że łapiemy naprawdę dobry kontakt. Ksiądz oferuje nam prowizoryczny prysznic, wykonany z węża ogrodowego i garażu samochodowego, gdzie funkcję kabiny prysznicowej pełnią drzwi garażowe, otwierane na pilota – tego jeszcze nie było.

Wyprawa Together – rowerowe Camino [ZDJĘCIA]

Pierwsze kryzysy dopadają nas w Porto, gdzie w zachwycie mkniemy mostem, jak się później okazuje, “nieudolnie” zaprojektowanym przez samego Gustave’a Eiffela, gdzie tory tramwajowe są na tyle szerokie, że Tomek wpada w nie oboma kołami, krzywiąc obręcze na tyle mocno, że nie jest w stanie dalej jechać. Trochę nie wiemy, co dalej. Siedzimy, myślimy, jojczymy, aż w końcu zapada decyzja, że połowa ekipy szuka pomocy w pobliskim serwisie rowerowym, a druga połowa (sic! ta mniejsza) kieruje się do tamtejszych salezjanów w poszukiwaniu noclegu.

Tutaj doświadczamy prawdziwego cudu. Św. Paweł wiedział, co robi, mówiąc: “Ilekroć niedomagasz, tylekroć jesteś mocny”. Wyjątkowo mocno nie domagaliśmy tego dnia. Niechęć Klaudii, by pytać o ten nocleg przewyższała wszelkie skale niechęci tego świata. Co więcej, widząc niechęć na twarzy salezjanina, który usłyszał o naszej sytuacji, poczucie niechęci zostało na tyle spotęgowane, że pokusa kliknięcia “Confirm reservation” na Bookingu była niemalże nie do odrzucenia. Jak mawiają mędrcy tego świata: najłatwiej pozbyć się pokusy, ulegając jej. I to PRAWIE uczyniliśmy.

Jednak salezjanin jakby nagle zmienił nastawienie. Każe poczekać chwilę, po czym podjeżdża swoim oplem i mówi: “Get in”. No to wsiadamy i po chwili jesteśmy w pięknym ogrodzie z dwoma basenami, boiskiem sportowym, altankami, figowcami, alejkami… No, raj. Co więcej, daje nam numer telefonu do zdalnej bramy, którą nota bene możemy otworzyć nawet będąc w Polsce – niebywałe! I tak upływa wieczór i poranek dzień kolejny.

Mając zamontowane już nowe koła, Tomek dzielnie prowadzi grupę, robiąc solidny tunel przeciwwiatrowy. Pędzimy w takich warunkach kolejne 120 kilometrów, aż w końcu za malowniczym portugalskim miasteczkiem, będąc już solidnie wyczerpani, zaczynamy rozglądać się za kolejnym noclegiem. Nagle zza muru jakichś ruin wyłania się zakonnik. “To chyba dominikanin. Nie lubię dominikanów” – rzuca ktoś z nas. Na szczęście to tylko Eremita – Carlos – który wyciąga ręce i krzyczy: “Welcome!” To chyba do nas. Podjeżdżamy i od razu jesteśmy zaproszeni do miejsca… jakby do Narni. Przekraczamy próg bramy i znowu to samo: dostajemy wszystko, czego potrzebujemy. Dach nad głową, winnicę, prysznic, jedzenie, kawę. Wspólnie modlimy się rano w stylu Taize, co jest niesamowitym doświadczeniem. Żegnając się, zgodnie stwierdzamy, że na pewno tu jeszcze wrócimy. 

Podczas tej wyprawy mieliśmy dwa główne cele na mapie: Fatima i Santiago de Compostela. Oba zrealizowane. Każdy z nas przeżył pobyt w tych miejscach na swój sposób – jedni głębiej duchowo, inni nieco mniej. Jednak co do jednego jesteśmy zgodni: to droga była celem. Trochę wyświechtany frazes, ale ciągle bardzo prawdziwy. To drobne gesty dobroci cieszyły najbardziej, rozmowy z ludźmi dawały najwięcej radości, a bycie w grupie było największą wartością. Pływanie w oceanie, codzienna kawka w kawiarni, godzinne podjazdy, wspólne słuchanie muzyki, wymiana zdań na czasami głębokie, a czasami bardzo płytkie tematy, dzielenie się jedzeniem, wodą, elektrolitami – pozornie błahostki, ale to one nadały smaku całemu przedsięwzięciu.

W drodze powrotnej towarzyszy nam ogromne poczucie wdzięczności za przeżyty czas na portugalsko-hiszpańskim lądzie. Teraz pozostaje tylko zaplanować kolejne wyjazdy rowerowe, nad czym właściwie działamy już od kilku dni!

PozdROWER!

niniwa.pl

Redakcja portalu niniwa.pl