Spoko Maroko, dni 1–3. Anioł stróż w sukience i… na motorku
Pierwsze dni piechurów w Maroku, gdzie od pierwszych chwil doświadczają niesamowitej życzliwości miejscowych ludzi.
Dzień 1. Shker, czyli dziękuję
Choć Maroko wita nas pełnym słońcem, surowością krajobrazu i wszędobylskim pyłem, jego mieszkańcy bardzo szybko otaczają nas troską.
Późną nocą czy – jak kto woli – wczesnym rankiem, czyli koło 2:30, podnosimy się z karimat, by ogarnąć plecaki. Tym razem streczujemy po dwa, a to w wykonaniu niektórych z nas wygląda jak zabawa w berka albo jazda na karuzeli. Trzy osoby kręcą się wokół plecaka, elegancko go owijając. Dzięki temu, że w ostatniej chwili okazuje się, że z Anią możemy mieć 20-kilogramowy bagaż, szybko przytwierdzamy do plecaków dwie tuby streczu i wysyłamy je do Agadiru, mając mininadzieję, że ktoś je nam przechowa albo gdzieś je skitramy.
Lot mija nam na spaniu, a następnie na lotnisku wymieniamy pierwsze pieniądze na dirchamy, kupujemy tutejsze karty SIM, znowu przepakowujemy bagaże i jemy śniadanie.
Chwilę po tym, jak częstuję o. Dominika wieprzowym kabanosem, podchodzi do niego ważnie wyglądający mężczyzna. Stwierdzamy, że chyba mają wyczulony węch… Na szczęście pan nie ma nam ich za złe, lecz zaznacza, że możemy czuć się tu bezpiecznie. Komisarz wypytuje ojca o cel i plan podróży oraz życzy dobrego pobytu.
Następnie autobusem przemieszczamy się do centrum miasta, gdzie musimy zrobić zakupy na co najmniej cztery dni. W planie jest też polowanie na butle gazowe, o które wcale nie tak łatwo. Sporo czasu schodzi nam na kupienie spożywki. Zbieramy się też chwilę przed ustaloną godziną zbiórki, ponieważ udało się załatwić transport do Oulad Berhil, czyli koło 100 km. Jedziemy w 5–6 osób zielonymi taksówkami. To super okazja do odespania nocki na lotnisku.
Zatrzymujemy się koło boiska, które swoim zielonym kolorem dodaje trochę oddechu, ponieważ wokół tylko pola z suchymi drzewami. Na szczęście lekko zawiewa. A dostojności temu widokowi dodają wychylające się w oddali szczyty.
W trakcie postoju podjeżdża do nas nie kto inny, jak lokalna policja. Po chwili rozmowy, ojciec zbiera nasze paszporty i jedzie z panami na komisariat. W tym czasie mamy odpocząć w cieniu (dlatego grupami siadamy pod kilkoma drzewami), uzupełnić zapasy energetyczne, wodne i tak podzielić się zakupami, żeby każdy był w stanie nieść swój plecak.
Na naszą karimatę wjeżdża bardzo pożywne danie – makaron z tuńczykiem, cebulą i oliwkami w sosie pomidorowym. Przypadkiem kupiliśmy w sklepie 4 kg cebuli, więc chętnie się podzielimy. Ktoś chętny?
Po dłuższej chwili radiowóz wraca. Policjant prosi, żebym wysyłali mu smsa, skąd ruszamy i dotąd idziemy. Czujemy się zaopiekowani! W dalszą drogę rusza z nami „porządkowy”. Najpierw idzie, potem asekuruje nas na motorku. Zatrzymuje się na końcu grupy, potem jedzie na przód. Trochę taki anioł stróż w sukience. Uśmiecha się i coś mówi, ale nie wiadomo co.
Po pewnym dystansie porządkowi się wymieniają. Ten drugi bierze też udział w rozmowie z miejscowymi władzami w sprawie noclegu. Śpimy w wiosce tak mocno dotkniętej trzęsieniem ziemi, które wystąpiło w Maroku w zeszłym roku. Mimo tego, że sami mieszkańcy śpią w barakach, interesują się nami, pokazują nam kawałek równego pola, na którym możemy się rozbić. Chwilę później przynoszą nam pojemniki z wodą, udostępniają swoją toaletę, a nawet oświetlają teren i umożliwiają naładowanie telefonów. Życzliwość na maksa! O dobrym noclegu świadczy jeszcze to, że w rzece jest ciepła woda.
Już po ciemku przeżywamy Eucharystię. O. Dominik podkreśla i prosi, byśmy pamiętali o mieszkańcach w modlitwie. A po liturgii rozbijamy się, myjemy, jemy i czekamy na kolejny dzień.
Justyna Zygmunt
- dystans: 8,5 km
- nocleg: Agadir Jamaa
Dzień 2. Pył, wszędzie pył
Budzikowi zostają dziś wyręczeni przez koguta, po którym swoje dokłada osioł i już nikt nie musi się krępować z trzepaniem namiotu z rosy. Wilgoć i chłód (18 stopni) poranka są dla mnie tak orzeźwiające, że aż ubrałem bluzę (trudno mi pomieścić to w pamięci obok wspomnienia wczorajszego upału).
Dzień jest piękny, jedna tylko rzecz nie daje mi spokoju – mam ją w namiocie, ubrudziła mi plecak i czuję jej smak w zębach. Nie, to nie cebula z wczorajszego obiadu. To pył. Lekki, suchy, wszechobecny. Niczym mrówki faraonki w domkach letniskowych – znajdziesz go pod każdą pokrywą, ciuchem, w butach i gąbce do kąpieli (proszę bardzo: peeling). Trudno mi w tych warunkach zachować pełną higienę jedzenia, zwłaszcza, że każda woda jest ryzykowna. Ale w drogę!
O 7:00 czuję pierwsze tchnienie pustyni, a o 8:00 wychodzi słońce. Zaopiekowany i napojony poprzedniego dnia nie mam problemu ze znoszeniem tej temperatury, ale wkrótce oczy same szukają cienia… Prowadzi nas Janosik i po ostatnich dystansach nikłą ścieżką w zboczach rdzawych podgórzy znajdujemy o 11:00 miejsce po dachem w Chafarni, w grupie kilku zabudowań, gdzie każde było małym sklepikiem. Tam uzupełniamy zapasy – najbardziej pożądane okazują się zimne napoje.
Gdy żar leję się z nieba, my próbujemy łapać stopa żeby ominąć te 18 km asfaltu. Przez półtorej godziny stania i skakania przy drodze Ala i Łucja uczą lokalne dzieci wyliczanki Ąse Madąse i jak to tam dalej leci… Aż pojawia się Rahim – facet w czerni, tym razem chyba nie tajniak. Zna wszystkich w okolicy, zna również angielski. Samochody zatrzymują się, gdy machnie – i tak 17 osób jedzie za niewielką opłatą.
Po godzinie jego koledzy, którzy wysiedli, żeby zrobić miejsce dla piechurów, organizują nam (i sobie) przejazd w dobrej cenie w kierunku podupadłej restauracji (Auberge) na przełęczy, gdzie przeczekujemy najgorętsze godziny i jemy obiad. Jeden ze znajomych Rahima sprowadza nas urokliwym korytem górskiej rzeki, w której – ku zakłopotaniu przewodnika – wraz z gronem śmiałków zażywam kąpieli.
Następnie, gdy słońce chylące się ku zachodowi daje raczej przyjemność niż zmęczenie, pokonujemy bardzo pejzażowe 16 km żwirowej drogi. Obserwuję piaskowcowe zbocza w kolorze sieny i ochry poprzetykane plamkami suchej roślinności. Rzadkie wybuchy soczystej zieloności przy aktywnych rzeczkach każą mi się zastanawiać, jak surowe musi być życie na tym terenie.
Około godz. 21 wchodzimy do wsi Aghbar, gdzie czeka na nas otwarty sklep. Po szybkiej herbacie rozkładamy się na placu czegoś na kształt lokalnego urzędu lub małej szkoły. Mszy nie ma, sen utrudnia obecność aż trzech łazienek.
Przygotowuję się na kolejny wymagających dzień, bo pobudka zaplanowana na 4:30. Jeszcze o 1:00 nawiedza mnie, czatującego na dachu, jakiś pan który ewidentnie miał zepsuty mikrofon w komórce. Nie wiem, o co chodzi, kładę się karmić komary.
Michał Dobrut
- dystans: 21 km
- nocleg: Aghbar
Dzień 3. Dziś niedziela!
A skoro każdy wschód słońca Pana zapowiada, nasz budzikowy nie pozwala nam tego przegapić. Na dzisiejszy poranek, chcąc pobudzić nas do energii, radości i pozytywnego nastawienia, wybiera fragment lamentacji. A więc lamentując nad swym losem, powolutku, rozpoczynamy proces wstawania z martwych i zbierania manatków. Co po niektórzy sprytniejsi nakładają mocniej śpiwór na uszy, jednak na darmo – dla nich pobudka jest bardziej namacalna. Zostają dźgnięci kijem.
W połowie śpiący, niezbyt zregenerowani po dniu wczorajszym, ruszamy w długi szlak. Większość z nas (w tym ja) nie ma świadomości wysiłku, jaki na nas czeka. W naszych pamięciach pozostanie ta droga przez labirynt miasteczka, wątpliwe mosty przechodzone pod dachem z gwiazd.
Dzień dopiero rozpoczęty, a my już zmęczeni. Postój pierwszy, drugi, trzeci… Wschodzi słońce. A my do przodu, kroczek po kroczku, idziemy pod górę. Dzięki serdeczności miejscowych nie gubimy się na ostrym podejściu, zamiast niego jesteśmy pokierowani do wąwozu w cieniu. Kolejna przerwa, kawa dodająca sił… I wio pod górę! Osioł dał radę, to my też możemy…
Chyba możemy, bo jest trud. Kamienie osuwają się spod nóg, drogi jako takiej brak. Na szczęście docieramy wszyscy, a od tej pory droga jednak istnieje. Morale opadają, więc szukamy miejsca na obiad. Zbocze nie, za wcześnie. Przełęcz? Za wietrznie. W końcu decydujemy się ukryć między skalnym przejściem, niestety w pełnym słońcu. Już wkrótce większość z nas gorzko pożałuje tego wyboru, zmagając się z oparzeniami. Cóż, coś za coś, było dobre jedzenie. Chociaż – nie dla wszystkich, bo okazuje się, że soczewica gotuje się dłużej niż my się spodziewali…
Najedzeni (prawie wszyscy) ruszamy. Podejść już brak, raczej same zejścia. Co nie oznacza, że będzie prosto – szalone skróty przydługawych serpentyn gwarantują nam nieco rozrywki. Jednak dalej decydujemy się iść drogą prosto do miasteczka. Tam na skarpie wita nas około 20 chłopaków grających w piłkę, bardzo ciekawych naszych umiejętności. Rzut, zaczepka, odrzucisz nam piłkę? Spadnie w przepaść? Nie szkodzi, ja polecę – w klapkach, przecież wychowałem się w tych górach! Ich możliwości skakania po skałach są niesamowite. Dalej stoją dziewczynki z młodszymi dziećmi, wyglądające z ciekawością.
Po raz kolejny zostajemy przyjęci przez miejscowych. Czujemy się bardzo zaopiekowani zarówno przez nich, jak i dobrych „aniołów stróżów”, którzy uprzedzają o naszym przybyciu. Możemy spać w budynkach, otworzono nam sklepik, mamy łazienkę i wodę w wiadrze…. Czego chcieć więcej? A jednak! Po pięknej Eucharystii, w trakcie uwielbienia – jakby na słowa „karmisz nas do syta” – do pomieszczenia wchodzi mężczyzna z ciepłymi chlebami zawiniętymi w pieluszki, które kładzie pośrodku nas.
Najedzeni po raz kolejny, oczekując w niekończącej się kolejce do kranu, mając w nogach ponad 25 górskich kilometrów z zacnym przewyższeniem, obserwując siłujących się na ziemi towarzyszy podróży (kto zdejmie sobie szybciej skarpetkę bez użycia rąk?) delektujemy się wieczorem w górach.
Kornelia Rzepczyk
- dystans: 26 km
- nocleg: Abdid