Spoko Maroko, dni 10–11. Góry ponad chmurami i zagrożenie powodziowe
Gdy zaczyna robić się pod górkę, dobieramy się w pary i zaczynamy odmawiać różaniec. Tajemnice bolesne wydają się w tym momencie bliższe…
Dzień 10. Piękne widoki nie mają końca
Dziś szykuje się wyjście z lokalnym przewodnikiem, z którym umówiliśmy się wczoraj. Na nasze szczęście nie chciał on startować o standardowej dla nas 6:00, a o 7:00. A to oznacza… spanie pół godziny dłużej do 5:30! W naszym pokoju jest to nawet 45 minut więcej, bo budzi nas głos Klaudii: „Ej, jest za piętnaście 6:00!”. Te słowa szybko nas zrywają ze snu i czym prędzej się ubieramy i pakujemy plecaki.
Gdy już wszyscy są gotowi, oczekujemy przewodnika. Nie jest to miłe oczekiwanie, gdyż dzisiejszy poranek okazuje się wyjątkowo chłodny. O, przewodnik przyszedł! To ruszamy w drogę! Może uda nam się rozgrzać.
Pierwszy odcinek pokonujemy po dość płaskiej drodze. Idzie się przyjemnie, a wokół nas góry oświetlane są wschodzącym słońcem. Po pewnym czasie dochodzimy do małej osady, która na pierwszy rzut oka wydaje nam się opuszczona. Aż nagle zauważamy ludzi i zwierzęta. Jesteśmy lekko zdziwieni, ale musimy iść dalej.
Koniec dobrego, teraz zaczyna się podejście pod górę. Mimo że poranek dalej jest chłodny, zaczynamy się rozgrzewać. Na szczęście szczyty wokół rzucają cień i słońce nie zaczyna nas razić. Dodatkowo drogę umilają nam coraz piękniejsze widoki. W oddali widać jak niektóre góry wystają ponad chmury, co wprawia nas w zachwyt.
Dochodzimy na przełęcz idealnie na przerwę śniadaniową. W dwie grupy jedzeniowe postanawiamy wykorzystać ten czas na zrobienie kawy. Jaka to była dobra decyzja! Jemy chlebek, trochę owoców i popijamy zrobioną przed chwilą kawę, a to wszystko podziwiając widoki na wysokości ok. 3000 m n.p.m. Dodaje nam to dużo sił do dalszej drogi.
Teraz przecież już tylko z górki. Tak przynajmniej myślimy. Okazuje się jednak, że nie jest to tak łatwe zejście, bo trzeba bardzo uważać, aby nie potykać się o kamienie. Idziemy tak z przerwami na odpoczynek około trzech godzin, a droga staje się coraz mniej kamienista i coraz bardziej płaska.
Wreszcie dochodzimy do miejscowości Timichchi ok. godziny 14. W sumie całkiem szybko. Mamy teraz dużo czasu na znalezienie noclegu.
Wyruszają trzy grupy w poszukiwaniu miejsca na namioty. Niestety słyszymy, że jest tu zakaz rozbijania namiotów, ale za to dostajemy propozycję spania w uroczym domku. Zgadzamy się i idziemy zostawić rzeczy.
Od razu siadamy do wspólnej modlitwy na Mszy Świętej, która odbywa się na tarasie przed domkiem. Jeszcze w trakcie Mszy właściciel przynosi nam herbatę.
Radośnie wypijamy herbatkę i zbieramy się do sklepiku. Niestety sklepik okazuje się bardzo mały, ale można w nim dokupić słodkie przekąski na kolejne dni drogi. Potem jest czas na mycie, pranie i obiad. Mamy dużo czasu na te czynności, więc wszystko robimy bez pośpiechu. Niektórzy u właściciela zamawiają lokalny tajin na obiad. Ten czas pozwala nam się zregenerować.
Dzień kończymy wspólnym uwielbieniem. Modlimy się i śpiewamy. Jest to czas refleksji zarówno nad sprawami zostawionymi w Polsce, jak i nad tym wszystkim co przeżywamy na wyprawie. Jest to dobre zakończenie dla tak pięknego dnia. Pełni spokoju zbieramy się do spania, aby jutro znowu ruszyć w drogę.
Gosia Łotarewicz
- dystans: 19 km
- przewyższenia: 580 m
- nocleg: Timichchi
Dzień 12. Marokańska Wenecja i zagrożenie powodziowe
Następny dzień zaczynamy (miejmy nadzieję, że wszyscy wyspani) o 5:30. Krótko po pobudce, jak co dzień, spóźnialscy budzeni są przez lokalne nawoływanie do muzułmańskich modlitw z megafonów (mają rozmach). Wychodzimy z naszych jam i pichcimy śniadania, aby w drogę wyruszyć z pełnymi brzuchami. Dostajemy zamówione dzień wcześniej (niektóre jeszcze ciepłe!) chleby i ok. 6:45 ruszamy w drogę.
Większość z nas zakryta jest ciepłymi ubraniami – na wysokości 2000 m chłód daje się we znaki. Droga na początku jest płaska, później zaczynają się utrudnienia. Prowadzi nas Krzysztof Wielki, co oznacza, że jesteśmy trzymani krótko. Złotowłosy lew nie daje sobie wejść na głowę, a my równo ciśniemy kilometry.
Słońce powoli wychodzi zza gór, co cieszy (przynajmniej mnie), bo poranny chłód nie rozpieszcza. Gdy zaczyna robić się pod górkę, dobieramy się w pary i zaczynamy odmawiać różaniec. Tajemnice bolesne wydają się w tym momencie bliższe… Zadyszka jest niezła.
Jeszcze trochę się wspinamy i już z góry patrzymy na najbliższe miasteczko, do którego zdążamy. Wszyscy się zatrzymują, bo widok jest zapierający dech w piersiach. Piękna dolina, w której w końcu! jest zielono. Dużo drzew i roślinności, a przez środek wijąca się rzeka.
Schodzimy po kamienisto-piaskowej ścieżce i szukamy sklepu, aby uzupełnić zapasy. U niektórych z jedzeniem jest krucho… Po ok. 10 minutach docieramy sklepu, który oglądamy zza krat. Na szczęście za chwilę zza zakrętu wyłania się lokalny Marokańczyk, który otwiera dla nas ten wyczekany przybytek. Kupujemy, co potrzebne na następne dwa dni, i ruszamy dalej.
Przechodzimy przez miasteczko Sti Fadma, w którym decydujemy się zatrzymać na godzinę. Jest bardzo turystycznie – na samym początku miły pan zachęca nas do zakupu biżuterii i kamieni, za co dziękujemy i uciekamy dalej, bo zaczyna pojawiać się ich więcej.
Każdy rozdziela się na mniejsze grupki i rusza podbijać miasteczko. Moja grupa udaje się do pobliskiej knajpki, gdzie kupujemy trze kawki, po czym siadamy w marokańskiej Wenecji i raczymy się pysznym napojem. Pan grający łukiem na gitarze przygrywa po drugiej stronie rzeczki, a my leżymy na najwygodniejszych w tych warunkach kanapach ever.
Miasteczko wypełnione jest kolorami – wszechobecne dywany, parasole, ściany czy nawet drzewa. Chwilę po 13:00 spotykamy się w wyznaczonym miejscu i ruszamy do miejsca noclegowego, które załatwiła nam trzyosobowa delegacja, która ze względu na chorobę musiała jechać autostopem.
Sprawnie docieramy na miejsce, które znajduje się wśród drzew przy samym strumyku. Zaczynamy rozstawiać namioty i przeżywamy Mszę Świętą w grzejącym słońcu. Po Mszy na spokojnie kończymy się rozbijać. Zaczynają się wycieczki do sklepu, gotowanie ciepłego posiłku i pozorne mycie (woda w strumyku jak w Gangesie). Chillujemy na karimatach, słuchając muzyczki i przygotowując chleby z serkiem śmietanowo-czosnkowym i pomidorem – pychota. Niektórzy idą do pobliskiej restauracji na szaszłyki, odbywa się też codzienne tejpowanie i wieczorne rozmowy.
Pojawia się informacja o zagrożeniu powodziowym, ale gdy o. Dominik idzie spytać lokalnego szefa, ten mówi: „Take your time, no problem, good sleep”. A więc zasypiamy w spokoju, a chłopaki mają warty, żeby monitorować sytuację.
Ola Leleń
- dystans: 18 km
- przewyższenia: 188 m
- zejścia: 813m
- nocleg: Imi-n-Taddert