Operacja MIR, dzień… który miał nigdy nie nadejść
Życie po wyprawie, czyli jak wrócić do normalności i nie zwariować?
Poranek. Szybki prysznic, kawa i do pracy. Zaraz, zaraz… A gdzie codzienna owsianka zalana niedogotowaną wodą z trzema rodzynkami na krzyż i połówką przejrzałego banana? Gdzie niedomyta menażka, z której jedzenie na słodko nabierało nowego smaku, kiedy łyżka natrafiała na lekko przypalony sos pomidorowy z wczorajszej kolacji? Co tutaj robi świeża pościel?
W panice rozglądam się za zawilgoconym śpiworem, w którym zawsze na spodzie znajdowałam ogrzany strój na kolejny dzień, ale zamiast tego na komodzie znajduję stosik wyprasowanych ubrań, gotowych by je nałożyć na umyte ciało. Otwieram drzwi wyjściowe, zamiast odsuwać tropik. Przekraczam próg, stawiając stopę na klatce schodowej, zamiast wychodzić na czworaka z namiotu, pakując bosą stopę prosto w błoto. Dlaczego mam wrażenie, że dzisiaj robię coś nie tak?
Opuszczam mieszkanie, patrzę na krakowską ulicę i mój wzrok mimowolnie zatrzymuje się właśnie na niej. Stoi dumnie pod drzewem i godnie się prezentuje. Cała na czarno, to właśnie ona – niezastąpiona Merida Waleczna, która zawiozła mnie na sam Nordkapp. Niby ta sama, ale jakby inna. Nieśmiało podchodzę bliżej i dostrzegam pierwsze różnice. Merida jest jakby niekompletna: bez ubłoconych sakw, bez kasku, zwisającego nieporadnie z lemondki, bez ekspanderów nieumiejętnie owiniętych wokół bagażnika, bez karimaty wiecznie ocierającej o tylną oponę, bez niezdarnie zwiniętego namiotu, z którego ciągle kapie woda.
Lekko przygnębiona, zarzucam nogę nad siodełkiem i wykonuję pierwszy ruch korbą. Nic nie strzela, nic nie trzeszczy. Tylko scentrowane przednie koło jakby ledwo mieści się w widełkach. Najwyraźniej jest to pozostałość po wczorajszych samolotowych turbulencjach przewozowych. „No cóż…” – myślę. – „Techniczni na pewno coś na to poradzą”. Ee… wróć! Jacy techniczni? Dreszcz przebiega mi wzdłuż kręgosłupa, kiedy zdaję sobie sprawę, że ekipy technicznych już nie ma. To znaczy jest, ale rozproszona po całej Polsce. A co z resztą? Czy dotarli już do domu? Czy wciąż koczują na dworcu?
Sięgam po telefon, by znaleźć odpowiedzi na nurtujące mnie pytania. Konwersacja na WhatsAppie wyjaśnia wiele. Widzę świeżo przesłane zdjęcia od Karola, który kontynuuje swoją rowerową przygodę, pozdrawiając nas z lotniska w Evenes na północy Norwegii. Następnie wiadomość od Basi: “Pozdrawiam z małego hotelu. Smutno tu bez Was, dziwnie”. Jeszcze niżej zdjęcie chłopaków: Jędrka, Kamila, Przemka, Krystiana i Pawła, którzy urządzili afterparty w Gdańsku. Odzywa się też Monika, relacjonując swój nocleg u sióstr salezjanek w pobliżu Gdańska. Wojtek zapewnia, że szczęśliwie dotarł na Śląsk, Manu mówi, że gościnnie spędziła kilka godzin u rodziny Ani. Kasia pisze już nie na WhatsAppie, a na czacie z konta służbowego, że wszystko w porządku. To chyba znaczy, że powoli lądujemy. Lądujemy, i to nie tylko w Gdańsku, a w codzienności.
Kilka złotych myśli ojca Tomka ciągle rezonuje w pamięci po miesiącu intensywnego pedałowania. Wydaje się, że słowa: „Daj się poprowadzić” są najistotniejszą wskazówką dla nas wszystkich. Praca, obowiązki, rodzina, codzienne aktywności – w każdej z tych przestrzeni powinniśmy być gotowi do przekazania pałeczki naszego życia nie komu innemu, jak Bogu. Zderzenie z rzeczywistością często weryfikuje nasze plany i chęci, ale naładowani pozytywną energią i pokojem serca mamy nadzieję stawić czoła temu, co nas czeka – czy to na Śląsku, czy w Krakowie, w Górkach Śląskich, w Siedlcach albo w innych mniej znanych mieścinach takich jak Malnia.
„Bądź szczęśliwy” to kolejny aforyzm, pozdrowienie, a zarazem ulubiona odpowiedź o. Tomka na każdą po ludzku problematyczną kwestię, która na tyle mocno zakorzeniła się w mojej pamięci, że jakby automatycznie wykrzykuję te słowa do ludzi w pracy, chcąc podsumować rozmowę na właściwie każdy temat. Dziwne? Tak, wiem. Ale to już chyba nawyk, którego nie zamierzam zmieniać. Nie do końca jestem w stanie wyczytać coś więcej niż zmieszanie z twarzy osób, z którymi rozmawiam, ale to mi nawet nie przeszkadza. Tak więc zostawiam ich w zamyśleniu, odchodząc lekkim krokiem.
„Każdy daje i przyjmuje tyle, na ile jest gotowy” – kolejne niezwykle prawdziwe stwierdzenie, które zachowaliśmy głęboko w sercu. Pozostaje więc pracować nad swoją zdolnością do ofiarowania i przyjmowania, a zważając na słowa św. Pawła” „Więcej szczęścia jest w dawaniu, aniżeli w braniu”, staramy się zacząć właśnie od tego i skupić się na ofiarowaniu, przy jednoczesnym zachowaniu otwartego serca na dary, jakie otrzymujemy. Trudne. Eh. Ale brzmi jak dobry przepis na szczęście, przekazany przez o. Tomka. Do tej pory nas nie zawiódł… No chyba, że kulinarnie, kiedy to pewnym ruchem wsypał zawartość torebki pokrytej napisami: „DO NOT EAT!” do dania liofilizowanego, po czym zamieszał i spytał: “Kto chce spróbować?”. Jak widać nie można być mistrzem we wszystkich dziedzinach życia. Jednak mając świadomość, że kapłan to jakich mało, myślę, że mimo wszystko warto spróbować i żyć według wskazanego przez niego przepisu.
Klaudia Stęchły
Bilans dnia:
- 1 powrót do normalności
Nocleg: w swoim czystym łóżku
Przejechanych kilometrów do tej pory: teraz każdy liczy od nowa…