Górskie Bałkany, dzień 2-4. 15 sekund Wenty i 10 minut o. Ochlaka
Pierwsze pełne dni wędrówki i pierwszy weekend na czarnogórskich szlakach z dwoma wiernymi towarzyszami drogi i zaskakującymi przygodami.
Dzień 2. Ciepłe myśli i zawiasy
Woda, woda wszędzie. W namiocie, w śpiworze, w plecaku i w ubraniach. A w telewizji mówili, że na Bałkanach nie ma wody. Nieprawda, jest. I to całkiem dużo. Ale im gorzej, tym lepiej. Przynajmniej strumyki mają czym płynąć.
Pierwszy dzień prawdziwie chodzony, pierwsze upadki na błotnym zboczu góry, pierwsza krew na zjechanym kolanie (które zostało obmyte pod okiem nachalnych pań Angielek), pierwsze wyschłe bajoro zamiast jeziora, pierwsza wyprawowa Msza z pierwszymi odwiedzinami policji, pierwsze pranie. Dzień pełen pierwszych wrażeń z całodniowym deszczem, który nie ustępował nas ani na krok niczym nasze nowe psy.
Po porannej jeździe zboczem obieramy drogę lekko okrężną względem pierwotnego szlaku, aby nie musieć wspinać się po błocie pod kolejną górę. Pochmurną pogodę rozweselają ciepłe myśli i żarciki. Haha, bardzo zabawne.
Przy wtórze systematycznie zmieniającego się deszczu wędrujemy, szukając ciepłego i suchego schronienia. Na horyzoncie kilka chat pasterskich. Wszystkie zamknięte. Dla hardego Podlasianina Damiana nie stanowi to problemu. Blaszane drzwi w spektakularny sposób otwierają się w drugą stronę, opierając się na kłódce. Tylko że za jednymi drzwiami są kolejne zamknięte na klucz, których nie da już się wyjąć z zawiasów. Szybka naprawa i ruszamy dalej.
Znajdując niewykończoną chatę, przynajmniej jedno z wcześniejszych wymagań zostało spełnione. W dużej betonowej wiacie mieszczą się cztery rozłożone namioty, dwa psy, człowiek na karimacie i z tuzin plecaków. Resztę ludków w namiotach nawiedzają stada krów bezkarnie wchodzących przez przewalone ogrodzenie. Jak to skomentował Tomek: „pies mi mordę lizał, a tobie krowy”.
Do snu kołysze nas radosne chrapanie przetykane deszczem padającym na blaszany dach. Bóg jest dobry!
Karolina Hajduczenia
Dystans: 30 km
Miejsce wyjścia: Katun Goles
Nocleg: chata niedaleko Paninarskiego domu Ckara
3 dzień. 15 sekund Wenty i 10 minut o. Ochlaka
Po burzy zawsze wychodzi słońce – potwierdzamy to w 100%! Po deszczowym piątku sobota okazała się pełna słońca i zachwytów!
Ale wróćmy do tytułu. 15 sekund, czyli jedna Wenta, to jednostka czasu będąca pamiątką po meczu polskich szczypiornistów z Norwegami w 2009 r. Podczas przerwy Wenta powiedział zawodnikom, że mają 15 sek. na zdobycie bramki. I faktycznie to zrobili! Artur Siódmiak oddał zwycięski rzut na pustą bramkę.
W naszym przypadku nikt nic nie wygrał. Nadal trwa zacięta walka o dyscyplinę czasową. Ale musicie nam uwierzyć, że bardzo opornie idzie zbieranie się po 5.00 rano, gdy wokół mgła, mżawka i kiedy wszystkie rzeczy są mokre. Zauważalna ta niemoc w narodzie, więc o. Dominik daje nam dodatkowe 10 minut. One również nie starczają, dlatego chwilę później na porannym apelu słyszymy: „Te dodatkowe 10 minut są nie po to, żeby się rozluźnić, tylko spiąć”. Z takich 15 sek. na pewno byłby dumny…
Choć początkowo nie zapowiadała się dobrze, sobota okazuje się mega pogodna. A dokładając do tego nieziemskie widoki – idealny dzień wędrówki! Możemy podziwiać majestatyczne szczyty, błękitne niebo, klimatyczne chatki i usłyszeć krowy, owce i kozy pasące się na trawach. Najbardziej sielski widok w życiu!
Trafiamy również na małe źródełko, skąd czerpiemy wodę – tak potrzebną w gorące dni. Następnie uczestniczymy w Mszy św. na jednym ze szczytów. W górach naprawdę można przybliżyć się do Pana Boga. O. Dominik zachęca nas do zastanowienia się, jak wygląda nasza osobista relacja z Panem Jezusem. Nie brakuje chwil na przemyślenia, jak i na rozmowy. Mamy tak wszechstronną ekipę, że z każdym można odbyć interesującą pogawędkę.
Osoby idące na końcu przedłużają odpoczynek i zbierają zgubione po drodze rzeczy. Dzięki czujności piechurów do właścicieli wracają telefon i peleryna. Po tych dwóch razach stwierdzamy, że pora na loterię fantów. Może macie pomysły na zadania (niezbyt męczące), których wykonanie umożliwi odzyskanie swojej zguby? Dajcie znać w komentarzach!
Deszcz, który towarzyszył nam przez dwa ostatnie dni, nie był ulubioną formą prysznica. Dziś mamy szansę, żeby ochłodzić się w pięknym Zabojsko Jezero. Ale to nie koniec! Możemy również skorzystać z prysznica, który znajduje się w kolibie, gdzie zatrzymujemy się na nocleg. Co prawda temperatura wody jest bardzo zbliżona do tej w jeziorku, ale naprawdę nie możemy narzekać. Chyba dawno niektórych z nas nie cieszyły aż tak bardzo umyte włosy.
Ale to jeszcze nie koniec dobroci. Po ogarnięciu się zasiadamy do stołów, by zjeść specjały pani gospodyni, m.in. ser, świeżutki chleb, mięso x2, ogórki i pomidory. Niebo w gębie! Wtedy też stwierdzamy, że dla takich pięknych chwil warto było znieść ten wcześniejszy trud.
Na pewno przed nami jeszcze wiele takich zachwytów, ale i niedogodności.
Wieczór upływa nam na śpiewaniu i rozmowach. Najedzeni, umyci, z kilkoma odciskami – czekamy na to, co przyniesie niedziela.
Justyna Zygmunt
Dystans: 23 km
Nocleg: Zabojsko Jezero, Czarnogóra
Dzień 4. Kociołek bałkański
Niedzielny poranek – niezwykle wesoło – o 4.45 rozpoczyna pierwszy odcinek „Konia Rafała”. W ciemnościach słyszymy opartą na faktach historię o przepychaniu gołą ręką toalety (jedynie w nieszczelnej reklamówce). Anatomia lokalnego kibelka zostaje zgłębiona (dosłownie), obrzydzenie i problem – pokonane. Nic, tylko wstawać w gotowości na nowe przygody!
Po chwili ruszamy w trasę w promieniach wschodzącego słońca. Przepiękne pagórki i mokra trawa to super zabawa. Przerwy mijają nam jakoś szybciej niż zwykle, za to kilometry w nogach nabijają się trochę wolniej. Ale dzisiejszego dnia po 30 km ostatecznie przebijamy setkę!
Hitem staje się pies, który w momencie Przemienienia na Mszy św. z pozycji leżącej przechodzi w pozycję do góry brzuchem, niczym ofiara. Utrzymanie powagi – niemalże niemożliwe.
Nasze kundelki, które wiernie nam towarzyszą od samego początku drogi, dostają też imiona: Majkel (mały brązowy) i Dżekson (biały z kulawą nogą). Są naprawdę dzielne, pilnują swojego stadka, wychodzą na przód jak widzą inne psy, nic nam nie podjadają, a wodę chłepczą z kałuży.
Obiadujemy na granicy burzy, ale na szczęście udaje nam się schronić w lokalnym barze przed siekącym deszczem. Dzięki temu przerwa osiąga dostateczną długość, by porządnie się najeść. Obiad w wykonaniu naszej grupki to niepowtarzalne danie z resztek wszystkiego: soczewica, groszek, kukurydza, ostatki boczku, dziwna kasza o nieznanym czasie gotowania, trochę zdobycznego sera i góra przypraw posypana dla wyglądu suszoną cebulką – tzw. kocioł bałkański. Pyszota! Do tego jeszcze lokalne trunki, kawka na gazie i można żyć.
Posileni tymi wykwintnymi specjałami, staramy się wbić w okienko pogodowe, dzielnie maszerując. Ale nasze starania nie przynoszą rezultatu i znowu płyniemy przed siebie. Na szczęście śpiewająco, z playlistą w klimacie: co nam się jeszcze przypomni.
W takt metronomu z kijków turystycznych udaje się dotrzeć do Žabljaka. Ciekawe spostrzeżenie jest takie, że jak pada to nie czuć aż tak ciężaru plecaka i obolałych nóg.
Wszystko mokre.
Grupy poszukiwawcze udają się na poszukiwanie noclegu, a reszta grzeje się przy herbacie cynamonowej, czekoladzie i pysznej domowej granoli Emilki przy barze.
Sukces! Szef lokalnego campu, polskiego PTTK i ziomek policji w jednym przyjmuje nas do siebie w korzystnej cenie. Zniżkę zawdzięczamy temu, że jego syn jest szefem czarnogórskich skautów, do których w takiej sytuacji wszyscy się zaliczamy.
Czy może być lepiej?
Najlepszą puentą dzisiejszego dnia niech będzie obsikanie plecaka Oli przez lokalnego psa. Część trafia też do jej kubka, a Karol ostentacyjnie wylewa ten ciepły mocz na beton, pokropiwszy wszystkich po trochu, by nikomu nie było smutno.
Jutro nie ma pobudki i odpoczywamy!
Daria Wasilewska
Dystans: w sumie już ponad 100 km!
Nocleg: Žabljak