5 stycznia| Artykuły

Szpital, Benedykt i sylwester „marzeń”

O tym, że nic nie jest pewne i gwarantowane przekonałem się na własnej skórze pod koniec tego nie najlepszego roku. Może dla kogoś był najlepszy, ale choćby z uwagi na wojnę w sąsiedztwie daleki byłbym od euforii.

Życie ma to do siebie, że po pierwsze jest darem, a nie czymś, co nam się należy. Po drugie – zawsze będzie dla nas jakąś tajemnicą. Jakąś trzymającą w delikatnym napięciu niewiadomą. I po trzecie – musi się kiedyś skończyć. Choćby nie wiem co.

Szpital

To miały być gruntowne badania i do domu. Amok zawodowych ciężarów, kulturowe wyzwania świąteczno-noworoczne oraz rola głowy rodziny (z której jestem nader dumny i szczęśliwy) sprawiły, że haratałem swoje ciało i psychikę niemiłosiernie. Seria wizyt u tak zwanego lekarza pierwszego kontaktu na niewiele się zdała. Zapomniałem, że jest coś takiego jak czas na leczenie. Na regenerację. Na zadbanie o siebie. Niestety.

No więc w końcu ląduję na SOR. Pani doktor dyżurna patrzy na wyniki badań. Z wyrazu jej twarzy odgaduję, że coś jest nie halo. – Wyniki nie są do końca jasne – mówi – będziemy musieli pana zatrzymać. Zabrzmiało to jak wyrok.

Ten pierwszy raz

Jaka jest pierwsza myśl, kiedy premierowo lądujesz na sali szpitalnej? Oto moja: doigrałem się. Była już noc. Poza mną na sali był tylko jeden pacjent. Starszy pan, który oddychał jak ojciec Luka Skywalkera. Poczułem się nieswojo. Nawet szczoteczki do zębów nie miałem. Usiadłem na brzegu łóżka, a przez głowę przelatywało mi stado niespokojnych myśli. Musiałem się oswoić z tym, że jestem tu, gdzie jestem. Choć wydawało się to nierealne.

Nagle na salę po cichutku wsuwa się postać w białym kitlu i maseczce. To dyżurująca pani doktor. Nader oględnie informuje, dlaczego się tutaj znalazłem i co mnie czeka. Niewiele z tego wiem. Bliscy przywożą mi kosmetyczkę. I piżamę. Piżama to najbardziej wymowny znak tego, że coś w moim życiu się zmieniło. W domu nie używałem jej nigdy. Byłem na tyle zmęczony, że zaśnięcie nie sprawiło mi większego problemu.

Ciśnienie, Pan Jezus i…

Bezceremonialnie budzi mnie zapalone na full światło i wjeżdżająca na salę bez najmniejszej nawet próby robienia tego po cichu maszyna do mierzenia ciśnienia i saturacji. Patrzę jednym okiem na zegarek (w komórce rzecz jasna). Jest 5.30. Zorientowawszy się, co się dzieje, w odruchu bezwarunkowej kapitulacji wyciągam obie ręce. Na jednej ciśnieniomierz. Na drugiej (to znaczy na palcu) pulsoksymetr. Pomiar dokonany. Wyniki wrzucone do systemu. Pielęgniarka odchodzi od mojego łóżka i nagle na salę wkracza ksiądz w maseczce: komu Pana Jezusa? Jestem skonfudowany. Jak to? Tak nagle? Bez ostrzeżenia? Bez modlitwy? Bez kolan? W końcu poddaję się tej dziwacznej dla mnie rzeczywistości i siedząc w łóżku wyciągam język, na którym ląduje biała Hostia. Mija kilka godzin. Wchodzi pielęgniarka i zadaje jedno z najbardziej kultowych dla tego miejsca pytań: stolec był? Nie mam najmniejszych wątpliwości: jestem w szpitalu.

Psalm

Szczęśliwy ten, kto myśli o biednym i o nędzarzu, w dniu nieszczęścia Pan go ocali. Pan go ustrzeże, zachowa przy życiu, uczyni szczęśliwym na ziemi i nie wyda go wściekłości jego wrogów. Pan go pokrzepi na łożu boleści: podczas choroby poprawi całe jego posłanie. Mówię: O Panie, zmiłuj się nade mną; uzdrów mnie, bo zgrzeszyłem przeciw Tobie! (Ps 41)

Serdeczny znajomy, posyłając mi przez jedno ze społecznościowych mediów krzepiące słowo, napisał: Adaś, wszystko jest po coś. Złapałem się tego. Dlaczego chwile, kiedy czujesz się kompletnie bezsilny, są najlepszymi chwilami na nawracanie się? Bo to są chwile prawdy. Nawracanie się nie jest niczym innym jak odkrywaniem prawdy o sobie, życiu i całej tej okrytej tajemnicą transcendencji. Chwile, kiedy czujesz się panem swojego życia, są śmiertelnie niebezpiecznym złudzeniem. Nigdy nie jesteś panem swojego życia. Nawet gdy jesteś pewny, że nim jesteś.

Modlitwa serca

Szpital, nie pytając o pozwolenie, dał mi błogosławiony czas na modlitwę serca. Czyli coś, z czego moje przedszpitalne życie zostało niemal całkowicie wykastrowane. A modliłem się tak: Panie, jeśli dasz mi wrócić do normalności, to chcę, by to życie bardziej służyło innym niż do tej pory. I jeszcze jedno zrozumiałem. Że przeżywanie każdego dnia tak, jakby był dniem ostatnim, naprawdę ma bardzo wielki sens.

Jesteśmy przygotowani na wszystko: na awarię samochodu, na włamanie, na pożar i szkody wyrządzone przez dzieci. O przygotowaniu do śmierci, kiedy tkwimy w epicentrum życiowych wydarzeń, łatwo zapomnieć. Śmierć to największy pewnik życia. Więc najpierw ją trzeba jakoś ogarnąć. Znaleźć na nią jakiś sposób. Ubezpieczenie. Potem możemy zająć się resztą.

Cóż bowiem za korzyść odniesie człowiek, choćby cały świat zyskał, a na swej duszy szkodę poniósł? Albo co da człowiek w zamian za swoją duszę? (Mt 16,26)

Benedykt

O jego śmierci dowiedziałem się, kiedy ledwo co wyszedłem. Szczerze mówiąc nie byłem tym jakoś specjalnie zaskoczony. Miał swoje lata, był schorowany i dobra śmierć po prostu mu się należała. Sam, kiedy jeszcze żył, mówił o śmierci. Konkretnie o swojej. Można wyłowić te słowa z książki Petera Seewalda Benedykt XVI. Ostatnie rozmowy. Kiedy je czytałem, poczułem, jakby Benedykt XVI był jednym z pacjentów szpitala, w którym sam leżałem. Poczułem się tak, jakby on leżał na łóżku obok. Te same refleksje i ten sam skok poziomu pokory w obliczu spraw tak poważnych jak choroba i śmierć. Mówił:

Po pierwsze, chodzi o obawę, że będzie się ciężarem dla ludzi spowodowanym dłuższym czasem upośledzenia. To uważam za bardzo zasmucające (…) Choć żywię ufność, że Bóg mnie nie odrzuci, to im bliżej jestem Jego oblicza, tym bardziej jestem świadomy ile błędów popełniłem. Przygniata mnie ciężar winy.

Pytania o koniec

Na pytanie o pierwsze słowa, jakie skierowałby do Wszechmocnego po dotarciu na drugi brzeg, odparł:

Poproszę, żeby okazał wyrozumienie dla mojej mizerności.

Pisałem, że chwile naszej słabości to najlepsze momenty na nawracanie się. Przypadek Benedykta XVI potwierdza tę regułę doskonale. Człowiek, który jeszcze przed momentem trząsł całym Kościołem i którego świat hołubił jako wielkiego duchowego przywódcę i tytana teologii, pokornie spuszcza wzrok, nazywając siebie mizernością

Ostatnie słowa

Jezu, kocham Ciebie. Tak brzmi duchowy testament Wielkiego Papieża. Z całym szacunkiem dla jego miażdżącego dorobku, ale ostatnie zdanie wypowiedziane tuż przed śmiercią jest (moim zdaniem) jego najważniejszą encykliką. To jest esencja chrześcijaństwa. Chodzi o taką zażyłość ze Zbawicielem, w której nie ma nadmiaru słów i teologicznych tyrad. Jest zanurzone w niepojętej, choć jakąś intuicją wyczuwalnej dla nas miłości, bezwarunkowe rzucenie się w Jego ramiona. Wierzę, że ostatnie słowa Benedykta XVI były głosem serca, a nie wynikającą z urzędu pustą regułką. I wierzę, że tak jak Dobry Łotr, tak i on usłyszał to samo Jezusowe zapewnienie: Dziś ze mną będziesz w raju.

Sylwester

Jestem w domu. Czuję się słaby. Ale szczęśliwy. Nawracanie się to też odkrywanie tego, co w życiu najważniejsze. Dotarło do mnie, jak wielkim przywilejem jest dla człowieka to, że może być z tymi, których kocha. Może ich dotknąć, przytulić, zobaczyć, posłuchać. I tyle. To pełnia szczęścia. Boję się, żeby rozpędzające się teraz pomalutku moje życie nie przysłoniło mi po raz kolejny tej prawdy.

No więc siedzę w domu z najbliższymi. Nic mi więcej nie potrzeba. Jest Sylwester. To teraz powiem wam, dlaczego go nienawidzę. W sensie: nienawidzę tego narzucanego nam przez medialne korporacje sposobu jego przeżywania. Wiem, nie muszę tego tak przeżywać. Nie muszę stać jak kretyn w tłumie pod kosmiczną sceną, na której różne skaczące małpki namolnie domagają się aplauzu. Nie muszę włączać telewizora. Ale próżna ciekawość jest silniejsza i włączam. I przelatuję po kanałach. Na każdym Najlepszy Sylwester Świata. Czyli tak samo Najgorszy. Ludzi, którzy aplikują społeczeństwu takie kulturowe wirusy powinno pociągnąć się do odpowiedzialności. Oczywiście, że plotę bzdury. Reaguję emocjonalnie. Tak bardzo nie akceptuję tego, o czym piszę. Biorę pilota i naciskam OFF.

Epilog

Nie pisałbym tak osobistego tekstu (w sumie każdy, który piszę, jest osobisty), gdybym nie doświadczył tego mocnego zderzenia. Z jednej strony trudne choć pożyteczne doświadczenie słabości ciała i śmierci. Z drugiej – rozpędzona do granic bezmózgowa rozrywka dla mas. Bum! Będę sobie przypominał co dnia: życie nie jest gwarantowane. Jest darem. W każdym momencie może się skończyć. Zaakceptuj to i każdą chwilą żyj pełnią życia. Nie marnuj ani jednej z nich na bzdury. Kochaj ile się da. Zabrzmi to jak najbardziej wyświechtany banał, ale to najbardziej oczywista prawda: miłość jest jedyną rzeczą, dla której warto oddawać życie. Otwieram Brewiarz i modlę się:

Kiedy Cię wzywam, odpowiedz mi, Boże, który wymierzasz mi sprawiedliwość. Tyś mnie wydźwignął z utrapienia, zmiłuj się nade mną i wysłuchaj moją modlitwę. Jak długo będą ociężałe wasze serca, mężowie? Czemu kochacie marność i szukacie kłamstwa? Wiedzcie, że godnym podziwu czyni Pan swego wiernego, Pan mnie wysłucha, gdy będę Go wzywał. Zadrżyjcie i już nie grzeszcie, rozważcie na swych łożach i zamilknijcie. Złóżcie należne ofiary i miejcie nadzieję w Panu. Wielu powiada: Któż nam szczęście ukaże? Wznieś ponad nami, Panie, światłość Twojego oblicza! Więcej wlałeś radości w moje serce niż w czasie obfitych plonów pszenicy i wina.

Spokojnie zasypiam, kiedy się położę, bo tylko Ty jeden, Panie, pozwalasz mi żyć bezpiecznie. (Ps 4)

Dobranoc.

Adam Szewczyk

Gitarzysta, kompozytor, aranżer, felietonista. Człowiek o wielkiej ciekawości świata patrzący na rzeczy racjonalnie i przez pryzmat wiary. Absolwent Wydziału Jazzu i Muzyki Rozrywkowej Akademii Muzycznej w Katowicach. Wieloletni jej wykładowca.