Marsz Turecki, dzień 13–17. Ku niedźwiedziom, ku Czaj Babie!
Wyprawa uczy doceniania tej naszej codzienności, która wydaje się tak oczywista. A dopiero tutaj doceniamy, że w domu praktycznie zawsze z kranu leci nam ciepła woda albo że sklepy są na każdym rogu...
Środa, dzień 13. Uniesiemy to
Dwa tygodnie wyprawy za nami. Kolejną „niedzielną” środę spędzamy grzejąc się w schronisku. Jak to przystało na wolną środę, znowu pospaliśmy. Część z nas wstała wcześniej, żeby zrobić pranie. Są umywalki, porozwieszane sznurki – czego chcieć więcej? Ano słońca, bo ciągle mży, wieje i jest chłodno. Trochę wątpimy, czy ubrania wyschną.
Naszym głównym zajęciem w ten dzień jest grzanie się i jedzenie w schronisku. Testujemy prawie całe menu, czaj co chwila jest podawana, po wrzątek możemy podchodzić bez pytania i płacenia. Jest miło i ciepło.
Co prawda można tam kupić batony, kaszę i tuńczyka, czyli nasze ulubione artykuły spożywcze, ale potrzebujemy lepszych zapasów na kolejne dni. Dlatego też sześciu śmiałków podejmuje przygodę stopowo-sklepową, gdyż najbliższy supermarket znajduje się ok. 30 km od nas. Zbierają listy zakupów od grup obiadowych i ruszają na drogę.
Reszta rozmawia, czyta, gra w warcaby czy mafię, albo trochę przysypia w ciepełku. Jedna z pań właścicielek pozwala nam w drugim budynku rozpalić piec i tam powiesić ubrania. Właśnie wtedy powstaje wędzarnia. Jeszcze tylko przez moment koszulki pachną mydłem czy płynem do kąpieli.
Drugim, bardzo pożądanym punktem jest kąpiel. I to w ciepłej wodzie! Chodzimy myć się do łazienek w domkach do wynajęcia. Ale że właścicielki baaardzo dbają o interesy, to zaznaczają każdą osobę, która korzysta z tego dobra. Może po naszym zapachu stwierdziły, że ktoś może chcieć dwa razy się wykąpać, a w cenie mamy tylko jeden prysznic. Tak czy siak, kąpiel w ciepłej wodzie to piękna sprawa.
Wieczorem przenosimy się z głównej miejscówy do wędzarni. Tam mamy cotygodniowe kółko, podczas którego dzielimy się naszymi przeżyciami. Padają ujmujące stwierdzenia. Wyprawa uczy doceniania tej naszej codzienności, która wydaje się tak oczywista. A dopiero tutaj doceniamy, że w domu praktycznie zawsze z kranu leci nam ciepła woda albo że sklepy są na każdym rogu.
Podczas tej wędrówki dobre i złe odczucia są bardziej wyraziste. Zauważanie małych cudów jest super, ale potrzeba nam też mierzyć się z większą irytacją czy własną niemocą. W końcu ten Marsz Turecki otwiera na większe uwielbienie Boga. Nie sposób nie powiedzieć „Jakże pięknie to stworzyłeś” widząc te krajobrazy. Nie da się nie dziękować Bogu za ludzi, których mamy obok siebie i tych, którzy w trakcie drogi w różny sposób nam pomagają. Ale czy potrafimy uwielbiać Go poprzez nich?
Następnie uczestniczymy w Mszy Świętej. – Jezus wcale nie mówi, że coś magicznie się zmieni. Mówi, że znoszenie trudności dla Boga może być najlepszą drogą w życiu. A pokonanie trudności z Bogiem może być największym zwycięstwem i radością życia – mówi o. Dominik w homilii. – Spróbujmy dziś na Mszy tak aktywnie prosić Jezusa właśnie o tę przemianę. To, co jest krzyżem, złem, smutkiem – żeby On to przemienił, żeby dał siłę, by to unieść – zachęca kapłan.
Po Eucharystii powoli porządkujemy wędzarnię, dzielimy się zakupami, gotujemy jajka i przekładamy masło orzechowe ze słoika do opakowania po orzechach. Ostatni raz jemy też specjały schroniskowe, rozmawiając przy tym o następnym dniu.
Justyna Zygmunt
- nocleg: Cat
Czwartek, dzień 14. Stopem czy niedźwiedziem?
„Tak Bóg umiłował świat, że syna jednorodzonego dał…” – te słowa brzmią nam w uszach i duszach już od Mszy Świętej o 4.30. Wyruszamy w głąb Parku Narodowego Kaczkar. W końcu pojawia się słońce. Rozpromienia nasze rozmowy. No i nareszcie ukazuje nam się krajobraz – okazuje się, że prawdopodobnie całą drogę otacza nas nieziemsko piękna przestrzeń ukryta pod pierzyną gęstych chmur. Jednak tureckie ziemię są bardzo powściągliwe i znowu się chowają. A my mokniemy.
Udaje nam się złapać pierwsze autostopy. Po tutejszych krętych drogach jeździć, to znaczy poruszać się na granicy. Pewien super bohater wiezie nas w dwóch turach do zaplanowanej na następne dni bazy wypadowej. Przez drogę przebiegać prawdziwy niedźwiedź, a w aucie znów rekordowe ilości pasażerów. Reszta grupy pakuje się na pakę ciężarówki.
I tak cali i zdrowi docieramy do Yukari Kavrun Yaylasi. Wita nas niezwykle wesoły, tańczący i śpiewający Czaj Baba. Razem z żoną zapraszają na nocleg na drewnianej podłodze w swojej zajezdni. Po turecku dokładnie tłumaczą przepisy na tradycyjne dania. Dostajemy wiele ciepła! A na dobranoc Asia opowiada nam bajkę o amebie.
Ania Kasprzyk
- dystans: 28 km + parę autostopowych niezapomnianych chwil
Piątek, dzień 15. Przychodzisz, Panie, mimo zimna paskudnego
Pobudkują nas u Czaj Baby słowa sławetnej ballady „King Bruce Lee – karate mistrz” śpiewanej przez słynnego kantora Tomka Dobruta. Za chórki odpowiada kilku innych chłopaków. Przenosimy się na pole namiotowe, rozbijamy, śniadaniamy. Moje śniadanie składa się z 3 cienkich pit (chodzi o chleb, nie podatek) z czekoladą.
Zdrowi (i chorzy nie tak bardzo) ruszają w góry na niedługi spacer. Przed nami 10 km i kilka jezior. Drugie jezioro z dłuższym postojem. Kilka osób idzie pływać w wodzie o temperaturze poniżej wszystkiego. Wychodzą z wody z wypisaną na twarzy treścią, że odkryli na nowo godność Dziecka Bożego i miłość do Ojczyzny.
Grupa rozbija się na kilka mniejszych, które idą dłuższe lub krótsze dystanse. Do 17.00 wszyscy wróceni. Pranie, obiadowanie, czynienie aktów wandalizmu, mycie naczyń i siebie itp.
18.00 – Msza na dworze. Zimno paskudnie, ale Pan Jezus i tak przyszedł. Czaj Baba przytula każdego, kto przychodzi do jego knajpki. Ja i Ola wychodzimy ostatni, obdarowani skarpetami. Całkiem git, bo i jakaś paskuda porwała moje 2 pary skarpet masowo suszonych w babaczajowej knajpie.
Siedzimy w drugiej knajpie, gdzie śpiewamy, a o. Dominik mi mówi, że to dziś moja kolej na pisanie relacji. Jak dla mnie to podejrzany numer 1 w kwestii kradzieży skarpet.
Wojciech Sontag
- nocleg: Yukari Kavrun Yaylasi
Marsz Turecki, dzień 9–12. O tym jak przekroczyliśmy wysokość 3000 m n.p.m
Sobota, dzień 16. Komu starczy ciepłej wody?
Dzień zaczynamy jak (prawie) zawsze wcześnie, czyli o 4:00 czasu polskiego. Gdy nasi rodacy jeszcze smacznie śpią, my ustawiamy się w „kółeczku” na porannej zbiórce.
Brakuje Maćka. Jest tylko jego plecak – na tyle daleko, że nikt nie ma szans zareagować, gdy sporych rozmiarów pasterski pies, jakich tu wiele, postanawia pokazać, kto tu rządzi. Podchodzi niespiesznie do plecaka i bezceremonialnie podnosi nogę. Grupę z kolei zalewa salwa śmiechu, której pół minuty później nie podziela zdegustowany Maciej. Cóż, teraz może przynajmniej zrobić użytek z nadmiaru mokrych chusteczek, którymi od paru dni obficie częstował każdego chętnego, by ująć sobie trochę ciężaru.
Zabieramy zapas wody. Nie za duży, nie za mały – po drodze jest sporo potoków. Właściciele restauracjo-schroniska odradzają picie wody z ich kranu. Mówią, że lepiej brać z rzeki. To zaburza moje przekonanie na temat tego, skąd najlepiej czerpać. Wydaje się jednak, że w tych mało uczęszczanych, wysokich górach jedynie krowy i nieliczne małe wioski mogą wprowadzić pewien element ryzyka. W każdym razie mamy dobre filtry.
Z optymizmem ruszamy więc w góry. Miny jednak dość szybko nam rzedną, a uśmiech ustępuje miejsca zmęczonym obliczom o ustach zapewniających najlepszy przepływ powietrza do płuc. Idziemy ostro pod górę. Niebo bezchmurne – to wzgórza chronią nas dziś cieniem. Pogoda więc jest. Szlak też jest. Meandruje po różnorodnych, raz skalistych, a raz zielonych zboczach.
Nieraz zwalniamy, by zmniejszyć ryzyko upadku tam, gdzie nachylenie jest wyjątkowo duże. Ale tempo jest szybkie, bo standardowy tryb przerw zostaje zaburzony na rzecz pokonania przełęczy o wysokości 3200 m. n.p.m. W końcu się na nią wdrapujemy. Ubieram kurtkę i kładę się na karimacie – nie wyspałem się. Rolę odegrały czas i niska temperatura. Na tej wysokości w nocy zdarzają się nawet przymrozki.
Przerwa śniadaniowa – 20 minut od ostatniej osoby. Pewnie cała byłaby słodkim leżakowaniem z pięknymi widokami na jedne z najwyższych szczytów Gór Pontyjskich, ale na horyzoncie pojawia się dwójka podróżników! To rzadki widok. To chyba trzecia grupa turystów, którą widzimy na szlaku od początku wyprawy. Dotąd zawsze byliśmy sami.
Wdrapują się do nas. To młodzi Nowozelandczycy. W krótkiej rozmowie dowiaduje się, że za nimi długa podróż. Wcześniej 3 miesiące w Meksyku. Tutaj rozpoczęli na przeciwnym, południowo – zachodnim krańcu Turcji. Pracowali dwa tygodnie na organicznej farmie na odludziu. Przyjechali w ten rejon dalekobieżnym pociągiem w około 22 godziny. Zdążają w przeciwnym do nas kierunku, czyli do Trabzonu, gdzie my zaczynaliśmy zmagania z górami.
Żegnamy się i idziemy dalej, miejscami po śniegowych pozostałościach. Tryb marszu już bardziej zwyczajny – 40:8. Nadal jest pięknie. Niżej słońce grzeje mocno, nic nas nie chroni oprócz własnych ubrań i kremów z filtrem. Idziemy pośród traw. Podziwiamy zabarwione na czerwono stoki. Dochodzimy do wioski. Oprócz kraniku z wodą niewiele w niej znajdujemy. Dalej droga jest już betonowa, ale nadal z pięknymi widokami. Po czasie równym około dwóm różańcom (jeden z nich odmawiamy standardowo w grupkach) docieramy do Yaylalar – nieco większej wioski, już poza Parkiem Kaczkar.
Rozpoczynają się poszukiwania miejsca noclegowego przy jednoczesnym robieniu zakupów i gotowaniu obiadów. Przed schodami pensjonatu jest kilka stolików pod zadaszeniem, które wykorzystujemy. Sklep daje możliwość zakupu świeżych warzyw.
Po porządnym uzupełnieniu energii głosujemy nad różnymi opcjami noclegowymi. Decydujemy się na spanie za 100 lir (około 15 zł) od osoby w małych domkach oraz w dwóch pustostanach za darmo. Rolę Beara Gryllsa dzielnie odkrywa Bartek, który jako jedyny stawia namiot. Jest trochę ciepłej wody w prysznicu, ale szybko się kończy. Ja jestem tym szczęśliwcem z wrzącą wodą, który jeszcze przed Mszą o 19.00 wykorzystał okazję.
Msza już niedzielna. Ewangelia i homilia o przebaczeniu. Powinno się dokonać jeszcze zanim zapomną emocje, bo to wysiłek woli. Do takiego przebaczenia uzdalnia Bóg. 77 razy. Bóg, który jest nieskończony, a jego miłość jest jak niewzruszona skała pod tutejszymi, mocno eksponowanymi domami. Ciekawe, że w ciągu dnia rozmawiałem z Alą, studentką budownictwa, właśnie o stawianiu domów na tych terenach i o utwardzaniu gruntu, które tutaj musi odbywać się inaczej. A może właśnie skały są bardziej wdzięcznym materiałem pod fundamenty? Naszego życia – na pewno.
Po kolacji idę spać. Podobnie jak wiele osób, muszę się trochę podkurować. Sen jest niezłym lekarstwem. Zasypiam z myślą o jutrzejszym autostopowaniu. To był dobry dzień.
Jarosław Herman
- dystans: 16,5 km
- w górę: 1025 m w
- w dół: 1490 m
- nocleg: Yaylalar
Niedziela, dzień 17. Żyć nie umierać.
Ta prawdziwa niedziela zapowiada się zupełnie inaczej niż poprzednie. Otóż przede wszystkim budzimy się w domkach i to w dodatku później niż zwykle. Cześć umyła się wczoraj w ciepłej wodzie, i Ci szczęśliwcy w nocy nie zmarzli. Natomiast druga część, dla której nie starczyło ciepłej wody, bo ta pierwsza część całą!!! wykorzystała, zmarzła nieco, ale mogło być gorzej. Mogło być tak, że nie umyjemy się wcale. Także jesteśmy umyci, ja i Maciej Niemaciej pamiętamy tym razem, że należy dzień święty świecić i ubrać koszule. Decyzja o założeniu koszuli ma też, a jakże, także wymiar praktyczny, gdyż mamy dziś jechać stopem.
Tyle o naszym wyglądzie, można teraz napisać o śniadaniu, które było zróżnicowane. Niektórzy mieli śniadanie na wypasie, inni zjedli lody z pobliskiego sklepu, co spotkało się z niezrozumieniem Ojca, ostatni zaś manifestując swoją dorosłość i będąc w pełni świadomi konsekwencji swoich decyzji zjedli batoniki i wypili colę.
Wyruszyliśmy w drogę do miasta. Ach, cóż to była za droga. Najpierw szliśmy betonem, wydaje się: dzień jak co dzień. A potem zatrzymał obok nas auto pan inżynier, powiedział, że przyśle po nas kolegę – busem. I przysłał. Samochód z naczepą. Więc ile tylko dało się wpakować ludzi i plecaków na pakę, tyle władowaliśmy. Jechaliśmy wesoło, z pieśniami patriotycznymi na ustach (17 września), dojechaliśmy na przystanek, gdzie zostaliśmy przez obu Panów poczęstowani czajem i orzechami. Krótka przerwa, dopakowanie kilku osób na samochód i ruszamy dalej. Oj, będziemy ten dzień wspominać… Dojeżdżamy do wsi, tam czeka na nas śniadanie jakiego dawno nie jedliśmy przygotowane przez lokalną Gospodynię na prośbę naszego znajomego inżyniera.
Dziękujemy jej pięknie za śniadanie i ruszamy dalej, bo każda okazja złapania stopa jest na wagę złota. Wędrujemy ciepłym krajem, zmienia się krajobraz na coraz bardziej suchy, pożółkły, pustynny. I tak wzdłuż rzeki przechodzimy ok. 7 km. Widoki jak z Narni. Cieszę się, że nic nie jedzie, że możemy iść, żegnać się z górami Kaczkar. I wtedy słyszymy za sobą dźwięk jadącej furgonetki. Dojeżdża, zatrzymuje się, na pace – nasi. Pakujecie się? – Oczywiście, cóż za pytanie! Już jest nas dużo, już jest wesoło, ale to jeszcze nie wszyscy… Nad dalszymi wydarzeniami spuścimy zasłonę milczenia. Grunt, żeśmy cało, zdrowo i wesoło dojechali, gdzie mieliśmy dojechać.
Następnie w mniejszych grupach 2-4 osobowych łapiemy stopa do Artvin. Niemal cała droga biegnie tunelami pod potężnymi górami. Co jakiś czas, gdy wyjeżdżamy z tunelu i zanim wjedziemy do kolejnego roztaczają się przed naszymi oczyma przepiękne widoki. Surowe górskie ściany opadają stromo do potężnej rzeki. Myślę, że nic równie pięknego nigdy dotychczas nie widziałam.
Szczęśliwie docieramy stopami i stopem, z buta po kebsa. Jakże tu smakuje ten kebab, po wielu dniach pożerania makaronu. O ileż bardziej nas cieszy takie wyjście na obiad. Potem jeszcze ice cafe i tureckie przysmaki. Żyć nie umierać. Nocleg mamy załatwiony, jak zwykle, przy meczecie. Jeszcze ostatnie zakupy i biegniemy na mszę świętą. Jesteśmy zmęczeni. To był dzień obfitujący w emocje. Dobrze, że możemy te wszystkie spotkania, doświadczenia ofiarować Panu Bogu.
Po mszy świętej jeszcze trochę czasu dla siebie i bliźniego, i trzeba iść spać, bo jutro – w góry.
Edyta
- nocleg: Artvin