Spoko Maroko, dni 12–13. Pobudka w raju bez nazwy oraz jak się nie myć
Łapiemy stopa, ale zamiast tego zatrzymuje się policja. Spokojnie, panie władzo, my tu tylko zwiedzać, nie psocić! Chociaż to trochę też...
Dzień 12. Osada bez nazwy wśród chmur
Nie zalało nas, uff… Więc wstajemy znowu o 5:30 budzeni dla odmiany pianiem koguta, a nie wyciem osła. Niestety nasz przewodnik najwidoczniej nie przywykł do takich pobudek, bo spóźnia się. W międzyczasie pada decyzja o wyruszeniu stopem dwóch osób, które gorzej się czują – do miejsca, gdzie mamy dotrzeć jutro. Jest przewodnik i ruszamy.
Droga szybko przybiera ciekawy zarys. Przechodzimy przez chwiejący się most zrobiony z desek o wytrzymałości budzącej duże wątpliwości. Zaczyna się robić jasno, a my podchodzimy pod pierwsze wzniesienia. Idziemy wytrwale, a trud umilają nam niewymuszone tematy rozmów.
Nagle zakrywa nas mgła, a wśród niej wybija się słońce i szczyty. Robimy przerwę na kawę wśród chmur. Niektórzy zrywają się, bo spełnia się marzenie jednej z nas – ukazuje się widmo Brockenu. Nic nie może wiecznie trwać, więc ruszamy dalej. Droga prosta, idziemy rozkoszując się widokami. Naszym oczom ukazuje się mały wodospad. Pierwsi z nas rzucają się do kąpieli, inni stwierdzają, że 8 min nie jest wystarczające. Wojtek trzyma presję czasu i mobilizuje wszystkich do wyjścia.
Idziemy wśród stad owieczek. Niestety nasz nowy kompan pieseł przepędza niektóre, więc otaczamy go i nie pozwalamy wyjść z naszego okręgu. Już po godzinie 15 dochodzimy do miejsca bez nazwy, nieistniejącego na mapie. Ludzie tutaj żyją z dala od świata. Pojawia się pytanie: czy mają wybór, by żyć inaczej? Czy doceniamy możliwość realnego wpływu na warunki naszego życia?
Rozbijamy namioty wśród ruin zabudowań, naokoło nas pasą się owce i biegają pilnujące je psy. Mamy czas na szybkie pranie i mycie się w górskiej rzece. Woda jest lodowata, ale daw dni z rzędu bez mycia to nawet dla nas za dużo.
Każdy zabiera się za robienie obiadu, a tu nagle słyszymy jakieś głosy. Ktoś śpiewa. Idziemy z zaciekawieniem zobaczyć, co się dzieje. Przy małym budynku zebrało się kilka miejscowych kobiet by razem pośpiewać i umilić sobie dzień. Kiedy kończą, chcemy się odwdzięczyć i sami zaczynamy śpiewać „Lipkę”.
Wspólny spektakl szybko jednak się kończy. Panie wracają do swoich obowiązków, a my idziemy na Mszę. Po niej o. Dominik zarządza ognisko. Rozglądamy się dookoła, a tutaj tylko jedno drzewo w pobliżu, ale udaje się znaleźć parę gałęzi i trawy. Kończymy ten dzień przy śpiewie przy ognisku.
Klaudia Dubiel
- dystans: 18 km
- nocleg: nie ma na mapie
Dzień 13. Pobudka w zimnym raju oraz jak się nie myć
Pobudka o 5:00! Po wyjątkowo zimnej nocy wyjście ze śpiwora jest nie lada wyzwaniem. Wstajemy poubierani we wszystkie warstwy i ruszamy za przewodnikiem. Tempo jest raczej powolne, niestety nie wszyscy są w pełni sił. Dzięki temu możemy podziwiać piękne widoki dokoła nas. Kolejny raz osły okazują się szybsze od nas, ale to nas nie zraża, idziemy dalej.
Docieramy na przełęcz, a więc przerwa śniadaniowa. Kawka? Niekoniecznie, bo w butlach braknie gazu. Także dziś pozostajemy przy zimnym prowiancie. Rafał Groźny pogania nas i pilnuje czasu. Jeszcze dwie minuty! Groźny? A może jednak głodny? Po zjedzeniu czekolady od razu ma łaskawszy humor, przerwa wydłużona o 5 minut.
Idzie się dobrze, po tylu dniach plecak wrósł już w plecy i nie ciąży. Nawet upał tak nie przeszkadza, jesteśmy już przyzwyczajeni do wysiłku. Przed nami strony fragment, 1000 metrów w dół. Staczamy się (niektórzy zbyt dosłownie – ach, te sypiące się kamienie) do drogi. Nią już tylko trochę, tylko parę kilometrów…. A nie, przepraszam, raczej kilkanaście – i to w pełnym słońcu.
Po drodze zatrzymujemy się przy skałach obok wodospadu. Decyzja zapadła, odprawiamy tu Mszę. Między nami a ołtarzem płynie mała rzeczka, ale to nie przeszkadza ojcu w dotarciu do nas z Komunią.
Ci głodniejsi decydują się gotować obiad w tym wietrznym miejscu. My ruszamy dalej z nadzieją na złapanie stopa na tym ostatnim odcinku. W przeciągu godziny przejechały tu trzy samochody, ale – jak to mówią – nadzieja umiera ostatnia…
Łapiemy, ale zamiast stopa zatrzymuje się policja. Spokojnie, panie władzo, my tu tylko zwiedzać, nie psocić! Chociaż to trochę też… Oddelegowani do dalszej drogi dość szybko zatrzymujemy samochód do miasta. 5 km w pełnym słońcu mniej! Docieramy w siedem osób do miasteczka, gdzie młody chłopiec prowadzi nas do „bocadillos” i „tacos”. Zamawiamy jedzenie w tutejszej knajpie. Pełna obfitość! Zajadamy, jeszcze nie wiedząc, że nie wszystkie żołądki dobrze to zniosą…
Zostały 2 km. Robimy małe zakupy, znów zaczepiani przez miejscowych. Opanowaliśmy sztukę zbywania ludzi do perfekcji – tak, tak, mamy nocleg, tak, tak, idziemy dalej…
Docieramy do noclegu, gdzie łączymy się z naszymi autostopowiczami. A w zasadzie to docieramy do targu, na którym przyjdzie nam spać. Boisko wygląda na cudowne miejsce na namioty! Rozbijamy się więc i pełni entuzjazmu biegniemy pierwsi do prysznicy.
Stoimy grzecznie w kolejce, czekając aż pan nagrzeje nam wody w kotle. Zostajemy zaproszeni do glinianoceglastego pokoju z trzema drzwiczkami. W środku nich malutkie pokoje, jakby ciemne i wilgotne piwniczki, z wiadrem cieplutkiego błota. Każdy normalny już by uciekał, ale że do normalnych nie należymy, postanawiamy doświadczyć marokańskich luksusów. Odważni wchodzą do środka, zamykają za sobą drzwi i zażywają kąpieli w wątpliwych warunkach. Jak się później okazało, woda brana była z zanieczyszczonej rzeki. Po wyjściu nie wiemy czy czujemy się czystsi, czy brudniejsi niż wcześniej. No ale włosy umyte…
Co odważniejsi szykują się również do zajrzenia do toalet, jednak odradzamy tej przyjemności. Kładziemy się spać z wizją nieco dłuższego snu niż zazwyczaj.
Kornelia Rzepczyk
- dystans: 32 km