12 marca| Artykuły

100 dni samotności

Trzy lata temu po wyprawie rowerowej z NINIWA Team trafiliśmy z ekipą wyprawową do parafii na Adorację, która była prowadzona pod hasłem „Cuda Boże w naszych rękach”. Zostaliśmy poproszeni, żeby właśnie w tym temacie podzielić się z parafianami doświadczeniem wypraw czy też po prostu swojego życia. Jeden z rowerzystów stanąwszy na środku podniósł do góry prawą rękę i powiedział, że on „TĄ RĘKĄ, napisał maturę z matematyki na 30%”. I to był Boży cud. W jego rękach. Bo ta jego ręka była prowadzona przez Boga i dlatego zdał. W takim zwykłym wydarzeniu chłopak dostrzegł świadectwo działania Boga w jego życiu. Nota bene chłopak bystry i inteligentny, tylko akurat w kwestii matematyki niezbędna była Boska interwencja.

Trzy lata temu po wyprawie rowerowej z NINIWA Team trafiliśmy z ekipą wyprawową do parafii na Adorację, która była prowadzona pod hasłem „Cuda Boże w naszych rękach”. Zostaliśmy poproszeni, żeby właśnie w tym temacie podzielić się z parafianami doświadczeniem wypraw czy też po prostu swojego życia. Jeden z rowerzystów stanąwszy na środku podniósł do góry prawą rękę i powiedział, że on „TĄ RĘKĄ, napisał maturę z matematyki na 30%”. I to był Boży cud. W jego rękach. Bo ta jego ręka była prowadzona przez Boga i dlatego zdał. W takim zwykłym wydarzeniu chłopak dostrzegł świadectwo działania Boga w jego życiu. Nota bene chłopak bystry i inteligentny, tylko akurat w kwestii matematyki niezbędna była Boska interwencja.

Przypadek? Nie sądzę.

Działanie Boga w zwykłych wydarzeniach. Właśnie. Można powiedzieć, że przypadek lub zbieg okoliczności, ale jak to mówią: Zbieg Okoliczności to pseudonim artystyczny Ducha Św. Więc przypadkiem wyszłam kiedyś na camino – pieszo z Polski do Hiszpanii. I zupełnie przypadkiem, pielgrzymując ponad sto dni, spotkałam najzupełniej przypadkowych ludzi. Tylko że gdyby zabrakło choć jednego z tych „przypadków”, po dwóch dniach zawróciłabym do domu, twierdząc, że porwałam się z motyką na słońce.

Czasem w życiu trzeba

Wydawałoby się, że robiąc coś z zamiarem przeznaczenia na to przeszło trzech miesięcy, drugiego dnia realizacji planu powinno się mieć jeszcze jako taki zapał do działania, siłę i świeżość myślenia. Piękne słowa, z których w zasadzie zbyt wiele już wtedy nie realizowałam oprócz tego, że tak jak sobie założyłam otwierałam codziennie Pismo Święte i znajdowałam dla siebie jakąś perełkę. Dzień 2 – Dz 1,25 – „by zajął miejsce w tym posługiwaniu i w apostolstwie, któremu sprzeniewierzył się Judasz, aby pójść swoją drogą”. Swoją drogą… . I tu zrodziło się pytanie: A ja idę swoją drogą czy Jego drogą? Bo całe to moje wyjście z domu w świat wcale nie było zorganizowane i poukładane, tylko chaotycznie wydarte, ale też ciche i po kryjomu – nie robić rozgłosu, za dużo nie gadać, bo jak się nie uda, to będzie wstyd.

Trafiłam wieczorem do franciszkańskiego zakonu. Był to dzień, kiedy klasztor oblegała akurat grupa dzieciaków z sierocińca, które przyjechały tu z siostrą na jeden dzień rekolekcji. Braciszek zakonny miotał się niesamowicie, bo jak się okazało był tu na zastępstwie i absolutnie nie wiedział co gdzie jest. Świecka kobieta pomagająca na co dzień w tamtejszym klasztorze, z kobiecym wyczuciem, podpowiadała bratu w ten sposób, że dawała mu poczucie sprawstwa, choć w rzeczywistości to ona tam rządziła. Znalazła się realna opcja noclegu – materac w sali telewizyjnej. Chwilę później siedziałam w kuchni nad butelką życiodajnego płynu o nazwie woda i usilnie starłam się ukryć, że mam już wszystkiego dość, we wszystko zdążyłam zwątpić i nie mam ochoty robić ani kroku dalej, nawet jeżeli miałyby to być ślizgi na klasztornej posadzce zamiast kroków, bo faktycznie drugiego dnia moje sandały praktycznie nie nadawały się już do niczego po całodziennej wędrówce najpierw po rozgrzanym asfalcie a potem dla urozmaicenia po drobniutkim żwirze. Piękne połączenie. Kiedy przyszedł brat Szymon, żeby mnie wybadać, co ja za jedna, pamiętam, że moje pierwsze zdanie brzmiało: Ojciec, chyba robię coś głupiego. Na co brat stwierdził, że czasem w życiu trzeba.

Logika chłopaka z podwórka

Opowiedział mi o sobie. Bogate życie. Po pierwszych ślubach czasowych zrezygnował i zniknął na 10 lat. Robił wszystko – mieszkał w lesie, wyjechał do Anglii, był opiekunem do dzieci ledwie parotygodniowych, przesiedział rok u Misjonarzy Miłości na czymś, co można by nazwać przedłużonym come & see. Ostatecznie wrócił. Wrócił do kapucynów, bo tam pociągała go prostota i hardcore, które jak sam określił, były kompatybilne z jego logiką chłopaka z podwórka. I zgodnie z tą logiką układał moje skołatane myślenie.
– Ojciec, nie wiem, co mam w życiu ze sobą zrobić. Nie mam objawienia przy każdym śniadaniu.
– A przy jakim masz?
– Przy żadnym.
– No to nie czekaj na objawienie nawet przy kolacji.

I jeszcze kilka złotych rad. Że Bogu zwisa czy wejdę w małżeństwo, wstąpię do klasztoru czy zostanę dziewicą konsekrowaną. Mam być po prostu szczęśliwa. Idę do Santiago, ok, Bóg mi pobłogosławi na drogę. Dojdę tylko do miasta odległego o dwa dni drogi stąd, ok. Zawrócę dzisiaj – ok, Bóg pobłogosławi mi na powrót. Dla Niego nic nie muszę robić, On zna moje serce, nie muszę się przed Nim popisywać ani niczego Mu udowadniać.

Jeżeli idę zupełnie bezmyślnie, to faktycznie jestem głupia (jak sama o sobie powiedziałam). Ale jeżeli jest w tym choć coś najmniejszego, co opiera się na relacji z Bogiem, to wszystko jest ok.

– Ojciec, ja organizacyjnie jestem kiepsko przygotowana.
– To masz coś z Piotra Szymona, coś was łączy. Piotr też był nienormalny. Miał dobrze prosperującą firmę rybacką, a na jedno słowo rzucił wszystko i chaotycznie, na spontana poszedł.

Po prostu

Przytulił.
Pobłogosławił.
Przytulił.
I tyle. Aż tyle.

Mogłabym analogicznie powiedzieć, że TĄ NOGĄ… . Owszem, doświadczyłam tego, tak jak jest napisane w Psalmie 121, nazywanym też psalmem pielgrzymów, „On nie pozwoli zachwiać się twej nodze… Pan będzie strzegł twego wyjścia i przyjścia”. Przeprowadził mnie przez tę drogę, ale chyba ważniejsze jest to, że od chwili spotkania z bratem Szymonem mogę do dziś ze spokojem jeść śniadania. A nawet kolacje. Bo już nie czekam na objawienia. Po prostu żyję. I staram się być szczęśliwa.

Katarzyna Wiesia Wasilewska

100 dni samotności [część 2]

Katarzyna Wasilewska

Z pozoru cicha, ale z dużą dawką wewnętrznego szaleństwa. Uczestniczka czterech wypraw rowerowych NINIWA Team, na których odkryła w sobie zdolność do bycia z drugim człowiekiem. W 2015 r. samotnie odbyła podróż, pielgrzymując pieszo z Polski do Santiago de Compostela.