Dzień 7 – Dzień pokory
Dzień się moczy jak niemowlak.Deszcz i mgły, aura podła, w niej my.Andrzej Dąbrowski – Mokry trójkąt
Uchylam oko, znajduję zegarek. Pierwsze spojrzenie – 6.15, drugie spojrzenie – 6.15. Do głowy powoli dociera myśl: „Zaspałem, zostało tylko 45 minut do wyjazdu”. Po chwili jednak do głosu dochodzą pozostałe zmysły. Orientuję się, że namiotem nadal targa wichura, a deszcz od wczoraj nie zmalał ani trochę. Pozostało jeszcze tylko kontrolne spojrzenie na obóz. W lewo – nic, w prawo – nic. Można udać się dalej na odpoczynek, tak upragniony przez mięśnie strudzone wczorajszą przeprawą.
Życie w obozowisku budzi się około godziny 9. Nadal pada. W namiotach ustawionych jeden koło drugiego wzdłuż wału bocznej drogi szybko zawiązuje się niniwowy głuchy telefon. Z lewej strony przychodzi informacja: o 11.00 ma przestać padać. Z prawej strony od ojca Tomka wraca decyzja: ruszamy dalej o 11.00. Przez kolejne dwie godziny czekamy na dogodny moment, by złożyć namioty. Aura odpuszcza dopiero o 10.30. Szybko zbieramy nadal mokre namioty i udajemy się w ustalone miejsce zbiórki, pod market, który już wczoraj dał nam też schronienie. Po raz kolejny miejsce to okazuje się dla nas łaskawe. Spotykamy Dawida, naszego rodaka, którego życiowe zakręty zmusiły do opuszczenia kraju. Pracuje on ciężko od rana do nocy, aby móc wrócić do Polski. Okazuje się on naszym dobrym duchem dzisiejszego poranka. Dzięki jego pomocy możemy się ogrzać i uzupełnić zapasy wody przed dalszą drogą. Dochodzi godzina zbiórki. Niestety, namiotowy głuchy telefon nie sprawdził się – nadal pada. Po krótkiej, ale bardzo pokrzepiającej modlitwie prowadzonej przez Olę Burtę wsiadamy na rowery. Nagle, gdy pierwsza grupa rusza w drogę, islandzka pogoda znów pokazuje, kto tu rządzi. Zrywa się deszcz i wicher tak potężny, jak wczorajszego wieczoru. Daje się słyszeć krzyki z grup nadal czekających na start, aby przeczekać ten atak, ale jest już za późno – wszyscy ruszamy w dalszą drogę.
Trasa prowadzi nas przez rozległe równiny z Vík do Skaftahreppur. Jak się na koniec dnia okaże, nie jest to duży dystans, około 73 km. Droga pokazuje jednak niesamowitą różnorodność islandzkiej przyrody, ale i pogody. Wichura, która złapała nas przy wyjeździe, okazuje się na szczęście tak samo krótka jak gwałtowna i już po kilku minutach możemy wreszcie nacieszyć oczy krajobrazem, w którym przyszło nam nocować poprzedniego wieczoru. Okolica przywodzi na myśl dziecięcy pokój z zielonym dywanem po bardzo udanej zabawie klockami. Na zielonej murawie porozrzucane są gigantyczne skalne bloki. Niektóre sterczą pionowo, z ostro zakończonymi skalnymi zboczami. Inne natomiast wyglądają, jakby schowały się pod dziecięcy dywan. Na ich łagodnie opadających zielonych zboczach pasły się stadka owiec i koni. Droga, choć bez szczególnych wzniesień, bardzo daje nam się we znaki. Pomimo dłuższego odpoczynku wszyscy nadal odczuwamy trudy wczorajszego dnia. Po raz pierwszy dziś czujemy pokorę wobec sytuacji, w której się znajdujemy. Po minięciu jednego z kolejnych zakrętów wokół skalnego klocka (ten leżał na wierzchu „dywanu”) ukazuje się nam piękna trawiasta równina – aż po horyzont. Z jednej strony ogranicza ją czarna plaża i bezkres oceanu, z drugiej – górski łańcuch. Tempo mamy mozolne, walczymy ze sobą, wpatrzeni w czerń asfaltu. W pewnym momencie, podnosząc głowę, spostrzegam, że jesteśmy w zupełnie innym miejscu, a zielone murawy ustąpiły miejsca zupełnie innej roślinności. Na czarnej ziemi rozciągają się teraz bezkresne połacie niskich krzewów przypominających borówki, choć nieco inne, coś na kształt naszych jagód skrzyżowanych z fasolą. Krzewy obwieszone są koralami czarnych strąków i przyozdobione biało-fioletowymi kwiatami. Ot, dalszy ciąg programu przyrodniczego w egzotycznym miejscu. Niestety na tej bezkresnej połaci nie ma niczego, co mogłoby choć trochę osłabić podmuchy wiatru. O 14.30 dostrzegamy pierwsze przebłyski słońca. Niestety, po tych słonecznych chwilach nasz dzień znów się moczy jak niemowlak. Po raz kolejny zaczyna siąpić deszcz, a jakby tego było mało, w otaczającym nas krajobrazie roślinność całkowicie dała za wygraną. Jesteśmy w tej chwili jakby pośrodku gigantycznego czarnego popielnika, z którego gdzieniegdzie wystają niewielkie czarne skały – niczym niedopalone węgle. Tempo spada jeszcze bardziej, wiatr nie maleje ani przez chwilę, a na dodatek pośrodku tej pustyni Monika łapie dętkę. To druga lekcja pokory. Awaria usunięta. Jedziemy dalej.
Gdy ruszyliśmy dzisiaj rano, plan zakładał tylko znalezienie dogodnego miejsca na nocleg i odpoczynek, choćby za 20 km. Gdy zatrzymujemy się na ciepły posiłek po przejechaniu 40 km, znajdujemy się na czarnej pustyni. Kolejny raz zostajemy zmoczeni przez deszcz, więc chowamy się przed wiatrem za nasypem mostu przerzuconego nad rzeką mętnej rwącej wody z roztapiającego się na horyzoncie lodowca. Pokory lekcja trzecia.
Gorący posiłek, chwila oddechu i wspólna modlitwa tchnęły w nas jednak nowego ducha. W miarę jak oddalamy się od cywilizacji, maleje też ruch na drodze nr 1. Wreszcie gdy ruszamy dalej, możemy jechać dwójkami. Daje to całej grupie nowe życie. Osłaniając się wzajemnie od wiatru, wreszcie możemy rozwinąć rozsądną prędkość podróżowania. Rozgorzały rozmowy i w całej grupie znów gości radosna atmosfera. Zresztą krajobraz też nie jest już taki przygnębiający. Chmury się rozrzedziły, gdzieniegdzie widzimy skrawki niebieskiego nieba i promieni słonecznych. Otacza nas teraz stare pole lawy, całe porośnięte mchami, wyglądające jak ogromna zielona kora mózgowa. Kilometry na licznikach przybywają bardzo szybko. Za polem lawy nastaje już całkowicie słoneczna pogoda. Widok, który tam na nas czeka, jest po prostu oszałamiający. Zielone pagórkowate łąki, pośród których wypiętrzają się wielkie skalne bloki. Niektóre z nich przyozdobione są szklącymi się w słońcu kaskadowymi wodospadami. Tak mógłby wyglądać fragment Edenu.
Po przejechaniu 73 km wreszcie docieramy do miasteczka, jedynego na naszej dzisiejszej drodze. Bez trudu znajdujemy dogodne miejsce i odprawiamy Mszę Świętą. W czasie kazania ojciec Tomek przypomina nam, jak trudne było życie Maryi (dziś uroczystość Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny), a właśnie pokora i pełne zawierzenie woli Bożej pozwoliły Jej spełnić się w powierzonej roli. Dzięki Jej ufności i oddaniu możemy przeżywać dzisiejszą uroczystość. Słowa te wlewają radość w nasze serca, bo choć przyziemne problemy (jak deszcz, wiatr i zmęczenie), które towarzyszyły nam przez dwa ostatnie dni, są z tej perspektywy błahostką, to i my doczekaliśmy się wytchnienia. Robi się ciepło i słonecznie. Ciepło po islandzku, czyli wystarczają dwie warstwy długich ubrań ;).
Na koniec dnia – jeszcze dwie niespodzianki. Pierwszą odkrywamy po rozpakowaniu sakw. Laptop wieziony dzielnie przez Marcina Szuścika po dwóch dniach jazdy w deszczu odmawia współpracy. Dalsze wysyłanie relacji, zdjęć i filmów staje pod ogromnym znakiem zapytania. Pomimo wszelkich prób nie udaje się zmusić sprzętu do działania. Drugą niespodzianką okazuje się Maja, Polka mieszkająca na Islandii. Maja spotkała nas dosłownie na swojej drodze. Właśnie dzisiaj przejeżdżała samochodem tą samą trasą co my. Zobaczyła wielką polską flagę wiezioną przez Górnika i bardzo chciała się z nami spotkać. Mijając nas, wychyliła się przez okno i spytała się, jak nas znaleźć. Potem przez internet skontaktowała się z naszym biurem w Kokotku, gdzie uzyskała numer telefonu do jednego z uczestników. Bardzo chciała nam w jakiś sposób pomóc. Jednak dać schronienie na noc lub nawet ciepłą herbatę 55-osobowej grupie w pojedynkę, w małym mieszkanku – to po prostu niewykonalne. Tu właśnie obie nasze wieczorne niespodzianki łączą się ze sobą. Grupa udaje się we wskazanym przez Maję kierunku. Znajdujemy pięknie osłonięte od wiatru miejsce na nocleg, a Marcin w towarzystwie Niny odwiedza Maję w jej domu. Podjęci gorącą herbatą, mogą odpowiedzieć na jej wszystkie pytania i przywrócić do życia naszego wyprawowego laptopa.
Tak właśnie, po ciężkiej nocy, poranku i dniu, wieczorem doczekujemy się ulgi, wytchnienia, a napotkane problemy zostają rozwiązane. I jak niemowlęta utulone na koniec dnia przez dobrą matkę możemy wszyscy udać się na spokojny odpoczynek.
Bilans dnia:
- 77 km
- 15,3 km/h
- 365 m przewyższeń
- 1 naprawiony cudownie laptop
- 2 życzliwych Polaków
Nocleg:
Za miejscowością Kirkjubæjarklaustur
Przejechanych do tej pory kilometrów: 509
Marcin Szuścik
Członek ekipy biura NINIWY. Młody mąż i ojciec. Uczestnik wypraw NINIWA Team. Triathlonista amator.