Dzień 18 – Ożywczy deszcz
Słynne cytaty słynnych ludzi. Ostatnio nurtuje mnie kwestia nieprzemakalności – jak pisał Michał Piela – Titanic też miał być niezatapialny, a wszyscy wiemy, jak to się skończyło.
Dzisiaj dla odmiany deszcz, żebyśmy nie zapomnieli, gdzie tak naprawdę jesteśmy, i żebyśmy mieli okazję wykorzystać wszystko z naszych sakw, bo przecież przed wyjazdem przygotowaliśmy się na prawdziwą walkę z żywiołem. Żywioł okazuje się na tyle łaskawy, że pozwala spakować się na sucho w naszym zwykłym codziennym rytmie – o 6.00 pobudka, o 7.00 wyjazd.
Pierwsze kilometry prowadzą nas przez szutrową drogę. Nie trzeba wielkiego deszczu, by na takiej nawierzchni utworzyło się błotko. Tak jak niekiedy trzeba się wzajemnie prosić, by ktoś wyszedł na prowadzenie, tak dzisiaj pierwsza para wygrywa… może nie złote kalesony, ale przynajmniej względnie czyste rowery, sakwy, ubrania i twarze. To test dla naszych błotników. Jak się okazuje, u niektórych spełniają one funkcję jedynie dekoracyjną. Ale cóż, mówi się, że prawdziwi mężczyźni nie jedzą miodu, tylko żują pszczoły, więc może oznaką bycia prawdziwym rowerzystą jest przeżuwanie żwiru i błota? Jeżeli przyjmiemy takie kryteria, to każdy z nas otrzymuje odznakę rowerzysty z krwi i kości. Przybrane przez nas wzory można różnie interpretować. Nasuwa się skojarzenie z barwami wojennymi, co powinno zagrzewać do dalszej jazdy. Dominuje jednak głos, że to kamuflaż, dzięki któremu możemy znaleźć idealny nocleg, gdzie nikt nas nie zauważy. To jednak za wcześnie na szukanie noclegu, przecież nasze żołądki jeszcze pamiętają śniadanie. Zobaczymy, czas pokaże – wyprawa to przecież trud, wysiłek i niepewność. Koniec szutru nie idzie niestety w parze z końcem deszczu (jakie to brzydkie słowo na literę „d”, aż strach pomyśleć, że posługujemy się nim w naszej grupie). Teraz przychodzi oczyszczenie. Jak w takim razie znajdziemy dzisiejszy nocleg? O to nie należy się martwić, przypada właśnie święto Matki Boskiej Częstochowskiej, więc chyba możemy liczyć na osłonę Jej płaszcza. Dystans mija nam na wspinaczce we mgle, Malwina Liszczyk pojawia się nawet na górze z zapalonymi światełkami. Imitacja przeciwmgielnych? Można i tak, grunt to bezpieczeństwo. Skąd w ogóle znowu pojawiają się na naszej drodze te długie ślimaki, ciągnące się w nieskończoność i za zakrętem ukazujące – zamiast szczytu – kolejny zakręt? Z wyjaśnieniem przychodzi nam Karol Borkowski pełniący funkcję nawigatora… i przekazującego złe wieści. Z tymi złymi wieściami aż tak bym nie przesadzała, choć czasami lepiej nie wiedzieć, co nas czeka, i jechać w nieznane. Jednak trudno się dziwić Karolowi, że czasem zdradzi nam jakieś tajniki co do przebiegu dalszej trasy – z reguły jedzie jako pierwszy i ma tam swoistą duchową pustynię. Jest zresztą o te informacje nagabywany, i to wcale nie rzadko, brawo więc za cierpliwość. Przedzieramy się przez góry, bo ścinamy północny fiord, żeby dostać się na trochę mniejszy i osiągalny dla naszej grupy – zachodni. Postój na szczycie przynosi nam atrakcje w postaci wiatru, wiatru i jeszcze silniejszego wiatru. Dla osób o silnej wierze jest opcja zjazdu w dół i zatrzymania się tam na przerwę – może będzie wiało choć odrobinkę mniej? Moja ciocia, mieszkająca na wsi, zawsze mówiła, że w każdą sobotę musi być choć przebłysk słońca, bo jest to dzień, w którym Maryja suszy pieluszki małego Jezusa. Nie wiem, czy doczekamy się dziś tych zewnętrznych promyczków, ale czasem ciepło, jasność i optymizm mogą rozpromienić się wewnątrz nas, a wtedy wystarczy uwolnić je na zewnątrz, by świat pomimo mokrej aury zaczął powolutku obsychać. Tak właśnie robi damsko-męska drużyna, znajdując w rowie piłkę i rozgrywając mecz. Zagrzewamy się od samego patrzenia na emocje towarzyszące strzelaniu gola do bramki wyznaczonej przez sakwę i historyczny już, poobijany, wieziony tylko przez sentyment i tradycję garnczek z krówką należący do Zakonnicy. Kończymy czas przerwy, dętka Kacpra Gutmańskiego opanowana, ramię Górnika opatrzone… Zaraz, zaraz, ale co się tak naprawdę stało? Wywrotka Górnika to ewenement na skalę wypraw NINIWA Team. Jazda na ramie, ciągnięcie za sobą ogromnej flagi na wietrze, brak hamulców – nic z tych rzeczy nie było nigdy w stanie zachwiać równowagi Kuniola. Co zatem naprawdę się wydarzyło? Opowiada o tym sam główny bohater i zarazem poszkodowany: Ja! – śmieje się Górnik. Po prostu jechałem pod górkę i zahaczyłem o Olę, i nie zdążyłem się wypiąć z tego, no, z SPD, ale ręka posłużyła zamiast nogi (do podparcia). Ciekawe, czy nogę można w każdym przypadku zastąpić ręką? Może polecić tę technikę osobom, które mają jakieś problemy z kolanami?
Kolejny etap niewiele różni się od poprzedniego, jedziemy w deszczu. Jaki w ogóle jest cel? Tak naprawdę nie liczą się kilometry. Jeżeli nadarzy się dobra miejscówka na odprawienie Mszy i nocleg – stajemy, choćby było to za 10 km. O dziwo wcale nie jedzie się źle. Deszcz, choć z natury w stanie płynnym, ma w sobie coś, co spaja grupę. Jedziemy powolutku, koło za kołem, nieważne – zjazd czy podjazd, nikt nikogo nie wyprzedza, a gdy ktoś nie daje rady, urzeczywistniają się słowa Psalmu 139: Ty ogarniasz mnie zewsząd i kładziesz na mnie swą rękę… Na plecach popychanej osoby pozostaje tylko mokry odcisk dłoni. Jest jedność. Jest siła.
Pogoda nie zapowiada dziś wieczorem możliwości odwiedzenia paru namiotów z notesikiem i wzięcia na spytki kilku uczestników. Warto wsłuchiwać się w strzępki zdań w trakcie jazdy i być dobrym obserwatorem, by móc przybliżyć czytelnikom nastrój panujący w grupie. Szczeżujka szczerzy się jak zawsze, staje na wysokości swego przezwiska. Proponuje również niezawodny patent w przypadku braku wody na pustyni. Warto posłuchać, bo jak ktoś wyruszył na Islandię z NINIWA Team, to niedaleki jest również od szaleństwa spróbowania przygód na pustynnych terenach. Szczeżuja prezentuje taktykę – dumnie zaciska pięść, a z rękawiczki leci… Cóż, miała być woda, ale jest chyba nawet o klasę lepiej – od razu kakao.
Z ust narzeczonej Marcina słychać trochę przemyśleń bardziej na poważnie. Do pewnych podsumowań skłania rozpoczęcie ostatniego tygodnia wyprawy. Nina Grzebisz zaznacza, że pierwszy tydzień był dla niej prawdziwą ekscytacją życiem, napawaniem się pięknem otaczającej nas dzikiej natury. Kolejny tydzień Nina poświęciła na poznawanie ludzi, bo przecież jest nas tak wielu, każdy człowiek skrywa jakąś tajemnicę, a Nina słynie z tego, że w rozmowie wydobywa na światło dzienne ukryte skarby z wnętrza każdego uczestnika. Co przyniósł ostatni tydzień? Chwile zadumy nad tym, że jednak coś przepłynęło między palcami, czegoś zabrakło, coś przemknęło niezauważenie. Tym „czymś” jest bardzo ważna rzecz – modlitwa, duchowość wyprawy. Ninie zapadły w pamięć słowa Oli Burty z niedzielnego kółka, że rok temu jechała każdego dnia w czyjejś intencji. Czas sobie o tej praktyce przypomnieć. Jeszcze nic straconego, warto o to zawalczyć w ostatnim tygodniu. Do rozmowy dołącza się Paulina Wiśniewska. Starej ekipie wyprawowiczów zebrało się na porównania. Lepiej, gorzej? Na pewno inaczej, to w końcu Nowy Początek. Czy warto w ogóle porównywać, oglądać się wstecz, zamiast żyć hic et nunc7? Zależy, do czego te porównania prowadzą. Jeżeli do konstruktywnych wniosków i konkretnych decyzji, to czemu nie? Rozkładamy na części pierwsze kwestię duchowości. Im większy jest wysiłek wkładany w napędzanie naszych dwóch kółek, z tym większą łatwością człowiek zwraca się do Boga, tym bardziej potrzebuje w Nim oparcia. Wysiłek – rzecz subiektywna, ale Ninie jedzie się w tym roku lekko. Dla Pauliny Wiśniewskiej to również żaden problem, miała przed wyprawą z NINIWA Team rozgrzewkę w postaci ponad 1000 km z Grupą Krupą, więc nasze aktualne dystanse łyka z łatwością i niejednokrotnie wychodzi na prowadzenie. Brak czynników zewnętrznych stawia więc większe wyzwanie osobiste o to, by zawalczyć o modlitwę. Emil Burdziłowski otwarcie przyznał podczas kółka, że na tej wyprawie ćwiczy się w cierpliwości, bo czasem chciałoby się szybciej, więcej, mocniej. Każdy się z czymś zmaga, buduje na tym, co odkrył jako piękne, i to pomnaża lub kuje to, co okazało się trudne, by jakoś w sobie to pokruszyć. Jest rozwój. W każdym dokonuje się on w indywidualny sposób. Nakłada mi się na to obraz Ernesta z dzisiejszej przerwy na wietrznym szczycie. Ktoś niezdecydowany, co tak naprawdę robić – jeść tu czy zjeżdżać na dół, zapytał go, co robić. Odpowiedź była utrzymana w duchu: ja ci dobrze radzę, zrób, jak uważasz, bo w gruncie rzeczy każdy sam wie, co dla niego dobre. Ernest poradził, by zrobić tak, aby przetrwać, po czym przeżegnał się, zjadł ze smakiem zupkę chińską wzbogaconą o pokrojone salami, a następnie zjechał na dół rozegrać walkę o gola. Od 11 lat służy przy ołtarzu jako ministrant, osiągnął już poważny wiek 20 lat. Co przyniesie Operacja Rozpoznanie? Nie wiadomo, ale jedno jest pewne: prowadzący jest z niego bardzo dobry. A dlaczego tak chętnie podejmuje się tego zadania? Jest robota do wykonania – jak mówi – i ktoś to musi zrobić.
Dobijamy do maleńkiego miasteczka. Trzecia grupa już z daleka widzi, że flaga Górnika przestała się poruszać i wyznacza miejsce postoju. To nie będzie niedziela przeżyta na posiłkach typu: co znajdziesz w sakwie. Jest sklep, są stoliki, jest jedzenie na ciepło i życzliwość pracujących tam Polaków. Suszymy się, grzejemy i możemy odprawić tam Mszę Świętą.
Kwestia posłuszeństwa Bożemu słowu wraca do nas na tej wyprawie jak bumerang. Dziś przypomina nam o tym Maryja w Ewangelii o cudzie w Kanie Galilejskiej. Bo przecież Bóg pragnie dla nas szczęścia, którego symbolem jest m.in. wino. Słudzy starosty weselnego nie znali wówczas Jezusa. My patrzymy na to z innej perspektywy, bo wiemy już, co się wydarzy. Jednak warto postawić się na ich miejscu – do tej pory Jezus nie uczynił przecież żadnego cudu. Mimo to słudzy napełniają ogromne stągwie. Aż po brzegi. Dzięki temu ich szczęście jest pełne. Po brzegi. Co by było, gdyby z braku posłuszeństwa napełniliby je do połowy? Na ile jesteśmy posłuszni, gdy słyszymy nakaz napełnienia pokutnych stągwi, służących do rytualnych oczyszczeń, w dzień wesela? Napełnijcie stągwie wodą. Zróbcie wszystko – nie tylko to, co zrozumiecie, co wam się podoba, co wydaje się dla was dobre – wszystko, cokolwiek On powie.
Kończymy Eucharystię, choć przed nami jeszcze jedno łamanie się chlebem. Na stole dalej leżą słodkie bułki do podziału dla całej grupy… od „Hiszpańczyków”. Czyżby Carlos i Gonzalo mieli nadwyżki w portfelu? Jak się okazuje, nie tylko dwóch „Hiszpańczyków” porusza się po islandzkiej wyspie. Przed wejściem do sklepu nawiązała się rozmowa między Carlosem i Gonzalo a trzema Hiszpanami wysiadającymi z samochodu. Dziś podróżują czterema kółkami ze względu na pogodę (NINIWA Team nie zauważa, by było z nią coś nie w porządku), ale wczoraj poruszali się tak jak my, rowerami, czym wzbudzili litość pewnej islandzkiej rodziny, która obdarowała ich bułkami. Widząc nas po przejechanych tego dnia dwóch dystansach, bez chwili zastanowienia przekazali dalej otrzymane dary. Nasuwa to bezpośrednie skojarzenie z modlitwą Matki Teresy z Kalkuty: Panie, gdy jestem głodna, daj mi kogoś, kogo mogłabym nakarmić… Tak, zawsze znajdzie się ktoś biedniejszy i głodniejszy od nas, my jednak nie szukamy już dalej, tylko napełniamy własne żołądki. Gdy chcemy ruszać, orientujemy się, że nie ma z nami ojca Tomka. Okazuje się, że zamieszkała w pobliżu polska rodzina porwała nam go na chwilę, by móc skorzystać z sakramentu spowiedzi.
Plan jest taki, żeby przemieścić się 22 km w kierunku Reykjavíku, zmieniając znowu kierunek z obranego wcześniej na zachodni fiord, dotrzeć do basenu z gorącą, względnie ciepłą (26 stopni) wodą i rozbić się gdzieś w pobliżu. Rzeczywistość okazuje się trochę inna, bo opatrzona dodatkową tablicą, tłumaczoną na szybko w translatorze, choć wiele wysiłku to nie wymagało, bo gdy pierwsze słowo brzmi „zakaz”, dalej nie ma sensu się w to zagłębiać. Ostatecznie rozbijamy się między jednym płotem a drugim i przez łączność z Polską ciągle doszkalamy się prawnie, bo kwestia rozbijania się na dziko na Islandii uległa w ciągu ostatniego miesiąca zmianom; dotyczy to jednak głównie obozowania na terenie farm. Jest szansa, że prześpimy tu bezpiecznie dwie noce. Pogoda sprzyja długiemu wypoczynkowi – każdy zamknie się w swoim namiocie i nie wystawi z niego nosa przez najbliższe 36 godzin.
Pozdrowienia:
- dla taty o. Tomka z okazji urodzin z podziękowaniem za postawę dzielenia się życiem (z dziećmi w Beskidach), która zaowocowała zrodzeniem się wypraw NINIWA Team. Życzymy wielu łask i błogosławieństwa Bożego!
- dla wszystkich naszych rodziców za dar życia i kształtowanie postawy dzielenia się nim. Dziękujemy, że możemy być na Islandii z NINIWA Team!
Bilans dnia:
- 125 km
- 16,5 km/h
- 1506 m przewyższeń
- 55 mokrych rowerzystów
Nocleg:
Nieopodal lasu, między jednym a drugim płotem, przy drodze nr 60
Przejechanych do tej pory kilometrów: 1757
Marcin Szuścik
Członek ekipy biura NINIWY. Młody mąż i ojciec. Uczestnik wypraw NINIWA Team. Triathlonista amator.