Po co oblaci? Kowboje, czy misjonarze…
Wczoraj nasza rodzina oblacka przeżywała ważną rocznicę. 17 lutego 1826 roku Ojciec Święty Leon XII zatwierdził nowe zgromadzenie zakonne – […]
Wczoraj nasza rodzina oblacka przeżywała ważną rocznicę. 17 lutego 1826 roku Ojciec Święty Leon XII zatwierdził nowe zgromadzenie zakonne – Misjonarzy Oblatów Maryi Niepokalanej. Tego dnia św. Eugeniusz de Mazenod oczekiwał na decyzję grona kardynalskiego w kościele Santa Maria in Campitelli, który leży niedaleko Watykanu. Nie był to czas, gdy Kościół ochoczo zgadzał się na powoływanie do życia nowych rodzin zakonnych. Werdykt nie był pewny, ale oczekiwanie Eugeniusza naznaczyło późniejszy rys nowej rodziny zakonnej. Okazuje się, że kardynałowie zapomnieli o nowym założycielu, zapomnieli przekazać mu decyzję Ojca Świętego – w tym czasie oczekiwania zdążył całe przedpołudnie spędzić na modlitwie, uczestnicząc aż w dziewięciu Mszach świętych.
Odwaga i zdolność oczekiwania
Wystosowanie prośby do Ojca Świętego o zatwierdzenie nowej rodziny zakonnej w takich czasach – stanowiło akt odwagi. Tym bardziej, że oblaci liczyli wtedy zaledwie 20 zakonników i 8 nowicjuszy, skupionych w czterech domach. Zresztą patrząc na historię Eugeniusza… wiele razy łamał schematy. Począwszy od kazania w kościele św. Marii Magdaleny w Aix-en-Provence, które wygłosił nie po francusku – w języku elit – ale po prowansalsku. Była to mowa biednych i odrzuconych, którzy często nie rozumieli języka narodowego… Wyobrażam sobie miny wszystkich arystokratów… Pamiętam z wykładów z oblatyki w seminarium jeszcze jeden szczegół – w katedrze w Marsylii, którą wybudował biskup de Mazenod, ołtarz ustawił tak, jak czyni się dziś – po Soborze Watykańskim II… To był przecież XIX wiek! Nie wspominając sytuacji, która do dnia dzisiejszego mnie porusza, gdy jako biskup Marsylii udaje się do dzielnicy biedoty, wdrapuje się po schodach do mieszkania ubogiej kobiety, aby udzielić jej sakramentu namaszczenia chorych. Jak wspomina sam Eugeniusz – chora była zachwycona widokiem swego biskupa, a on popłakał się, jak małe dziecko. Odwaga…
I zdolność oczekiwania… Zawsze zastanawiała mnie moc działania Ducha Świętego. Dla mnie Ewangelia jest czymś oczywistym – “wyssałem Ją z mlekiem matki”. Jak to jest, że misjonarze jadą na misje do nieznanego kraju, nieznanych ludzi, głoszą Dobrą Nowinę, która zawsze – mniej lub bardziej – będzie skażona antyświadectwem naszej grzeszności i ułomności… a Duch Święty zrobi “swoje”? Nagle, ludzie proszą o chrzest. Czasem trzeba czekać… długo czekać. Przypomina mi się historia jednej z misji w Kanadzie wśród Inuitów (zresztą dzięki której św. Tereska od Dzieciątka Jezus została ogłoszona patronką misji) – gdy po długim czasie “bezskutecznej” ewangelizacji, gdy kilku misjonarzy zginęło z rąk miejscowej ludności, gdy po ludzku rodziła się decyzja, aby się wycofać… wystarczyło rozsypać ziemię z mogiły św. Tereski pod krzyżem misyjnym. Bach! Cała wioska poprosiła o chrzest.
“Kowboje” w sutannach…
Był rok 1849 – rozpoczęcie nowej misji Zgromadzenia. Teren Teksasu i północnego Meksyku. Stare pożółkłe zdjęcie, które znalazłem w Internecie. Siedmiu wspaniałych – dosłownie! Jak z westernu.. Ale siedzą na koniach w sutannach z zatkniętym za pasem oblackim krzyżem. Przyznam się, że gdy zobaczyłem to zdjęcie po raz pierwszy – wryło mnie w fotel. Od tego czasu jest moim zdjęciem w tle na Facebooku. W Europie zapewne by ich za to “ukamienowali”…
Pozwól, że opowiem ci o naszym ekwipunku z kampanii w Teksasie. Wyobraź sobie przede wszystkim konia, a także istotną jego część i, jak mówimy skromnie, lepszą połowę misjonarza. Jeśli chcesz zachować dobry humor, wybierz dobrego konia;nie będzie cię to więcej kosztować. Daj mu mocną uprząż. Następnie, z całym szacunkiem, umieszczę na łęku siodła torbę z świętymi olejami i wszystkimi niezbędnymi rzeczami do sprawowania sakramentów. Po przeciwnej stronie powiesiłbym tykwę, która utrzymywałaby moje zaopatrzenie w wodę, które odnawiam przy każdej okazji. Rodzaj plecaka, zawierający kamień ołtarzowy, kielich, ołtarz – chleb i wino oraz wszystko, co jest potrzebne do celebracji świętej Ofiary, z kilkoma artykułami do osobistego użytku misjonarza – jest przymocowany z tyłu. Ciasno zwinięty koc uzupełnia wyposażenie.
Jaffrès to Rey, October 15, 1867; cf. Missions OMI,Vol. 7 (1868), pp.320-321
Wow! Tak wędrowali – z czasem zaczęto nazywać ich “Kawalerią Chrystusa”. Ewangelizowali na terenie, który możemy określić słynnym tytułem filmu “Wild Wild West”. To był rzeczywiście “bardzo dziki Zachód” – region Rio Grande zawierał w swoich granicach opryszków i przestępców – jeśli oni nie dopadali człowieka – z pewnością czyniła to żółta febra bądź huragany. W latach 1853-1862 zmarło siedmiu oblatów. Założyciel bardzo nad tym bolał, wykrzykując: “Okrutna misjo w Teksasie!” A oblaci dalej – jak gdyby nigdy nic – wsiadali na koń i jechali przed siebie, odwiedzając katolików, rozproszonych po oddalonych od siebie ranczach.
Pojawienie się “padrecito” na ranczu podczas jednej z jego rzadkich wizyt, było wydarzeniem o największym znaczeniu dla całej kolonii. Misjonarz nie zsiadał z konia, nie będąc wcześniej o to poproszonym. Byłoby to naruszeniem etykiety. Ale jeszcze bardziej byłoby to niemożliwe [sic!], gdyby “ranczerowie” nie zaprosili kapłana do zejścia z konia. Potem ofiarują kapłanowi kilka tortilli, fasolę i filiżankę tego, co nazywali kawą… Bez straty czasu misjonarz odwiedza każde mieszkanie, zapraszając wszystkich ludzi na wieczorne nabożeństwa. Jeśli popołudnie nie jest zbyt późne, woła dzieci na zajęcia z katechizmu … Gdy nadchodzi noc i robotnicy wracają z pracy, wierni gromadzą się w największej chacie, a tam odmawiają różaniec i po każdej dziesiątce śpiewają jeden z ich ulubionych hymnów. Potem następują pouczenia, dotyczące doktryny chrześcijańskiej, być może kilka chrztów, a nawet ceremonia zaślubin… A kiedy późno w nocy kończy się jego służba, kapłan musi odpocząć… po przejechaniu na koniu piętnastu, dwudziestu, a nawet trzydziestu mil, musi znów być w tym samym miejscu, w którym wcześniej już głosił. Zwykle nie ma tu łóżka, więc owija się w koc i leży na podłodze z plecakiem lub siodłem, które służy za poduszkę… Następnego ranka o świcie ojciec wstaje i energicznie dzwoni, aby obudzić wszystkich. Po porannych modlitwach i kazaniu, aby przypomnieć zebranym o ich obowiązkach jako chrześcijanach, odprawia mszę za ludzi skulonych wokół niego… Po skąpym śniadaniu, zwykle składającym się z tortilli i frijoles (fasoli), misjonarz rozpoczyna podróż na następne ranczo, oddalone o dwadzieścia lub trzydzieści mil, aby powtórzyć ten sam program.
Kielich używany przez oblatów
Odwaga i oczekiwanie dziś…
Pisząc te kilka zdań, nie mogę odpędzić od siebie wspomnień dzisiejszego dnia. Rano udałem się do Wrocławia, aby relacjonować peregrynację kopii obrazu Matki Bożej Kodeńskiej w zakładzie karnym. Jechałem tam robić zdjęcia… Ojciec Robert, z którym przelaliśmy tony słów w braterskiej wymianie przed moimi prymicjami w Lublinie – który wielokrotnie z wielką pokorą mówił o woli Bożej i zdolności oczekiwania (sic!) – na moje pytanie, czy mogę dołączyć się do koncelebry, nieśmiało zapytał: “A może byś pospowiadał? Jesteś Misjonarzem Miłosierdzia”. To było to! Ważniejsza od zdjęć była odwaga wejścia w ich życie, a rozgrzeszając – jak w przypadku każdej spowiedzi – zdolność oczekiwania, że często “nie już”, “nie zaraz”… Zostawić miejsce na dorastanie, działanie Ducha Świętego.
Polska Prowincja przeżywa triennium przygotowań do 100-lecia. Kiedyś oblaci odważyli się założyć pierwszy dom w Krotoszynie i czekać… Dziś jesteśmy jedną z najprężniejszych prowincji Zgromadzenia. Przeżywaliśmy Rok Relikwii Krzyża Świętego, teraz Rok Matki Bożej Kodeńskiej… ostatni – jubileuszowy, będzie Rokiem Misji. Znów, odwaga i zdolność oczekiwania…
Za kilka miesięcy otwieramy nową placówkę w Opolu. Częste obawy – chyba wielu rodzin zakonnych – “nie mamy ludzi!”, “co będzie potem?”. Czy myślał też o tym św. Eugeniusz, modląc się w kościele Santa Maria in Campitelli? Zapewne tak… Czy podobne pytania nie pojawiały się w głowach pierwszych oblatów z Krotoszyna?
Patrzę na zdjęcie oblatów z “Kawalerii Chrystusa” – nie wyciągną rewolweru jak w stylowej scenie westernowej. Na chwilę się tu zatrzymali – do zdjęcia. Muszą ruszać dalej… “powtórzyć ten sam program”…
Dziś, kiedy świętujemy kolejną rocznicę zatwierdzenia naszego Zgromadzenia przez Kościół, życzmy sobie tylko dwóch rzeczy: odwagi i zdolności oczekiwania…
o. Paweł Gomulak OMI – misjonarz ludowy (rekolekcjonista), Misjonarz Miłosierdzia ustanowiony przez Ojca Świętego Franciszka, uzyskał licencjat kanoniczny z nauk biblijnych. Należy do klasztoru w Kędzierzynie-Koźlu.
Artykuł ze strony oblaci.pl