Dzień 20 – Misja San Marino
Marysia wcale nie rozbijała namiotu. Paweł Tałajczyk od 4.00 rano chodził w kasku na głowie. Skąd takie zachowania? To po prostu oszczędność czasu, którego dziś na sen mamy niewiele.
4.15 pobudka. 5.00 wyjazd. Zbieramy się w absolutnej ciszy. Nie ze względu na odgórny przykaz, tak naturalnie, z szacunku dla innych korzystających z ciszy nocnej na kempingu, ale też ze skupienia, które zawsze gdzieś towarzyszy, gdy pojawiają się na horyzoncie mocne plany do realizacji. Misja – 300 km. Cel: San Marino.
Za sprawą naszego GPS-owego Pejtra (Piotr Sznura) mają dziś jechać kolumny podzielone według miesięcy urodzenia: parzyste i nieparzyste. Tylko dlaczego „mają” zamiast po prostu „jadą”? Warunki są tak sprzyjające, że jedziemy „everybody po dwóch”, czyli parami w jednej kolumnie. To duże ułatwienie. Zmniejsza się ilość błędnych lub, nazywajmy rzeczy po imieniu, czasami głupich decyzji, nie tracimy ludzi na rozjazdach, jedziemy równo i razem. No właśnie, czy na pewno wszyscy razem? Trochę z tyłu zostaje Laura. Pierwszy dystans, i to zupełnie po płaskim, trudno zrozumieć, co się dzieje. Noga pobolewa. Ale życie wyprawowe twarde. Laura dojeżdża do nas, gdy kończymy przerwę. Czasem trzeba zawalczyć, zwłaszcza u progu dnia, który jawi się pewnym wyzwaniem. Nie jest to jedyna zbłąkana owieczka, z Kuniolem, oprócz Laury, dobija do nas także Halinka, która zatrzymała się na chwilę na trasie, a potem dogonić było trudno, zwłaszcza że droga wskazana przez Górnika na zakręcie okazuje się błędna. Halince siły nie brakuje, więc zdążyła przejechać dobre 4 km, zanim Kuniol ją dogonił, by zawrócić na właściwą drogę. Dziewczyna naprawdę poczuła klimat bicia rekordu, będzie miała na liczniku +8 do dziennego dystansu.
Jesteśmy trochę senni, nierozbudzeni, ale tak naprawdę warto, zamiast złożyć się w dogodnej pozycji na lemondce, rozejrzeć się trochę wokół. Po lewej stronie księżyc, a po prawej już słońce wybarwia na różowo chmury. Noc styka się z dniem, jakby dwie potężne siły ze sobą walczyły i żadna nie chciała ustąpić. Może będzie tak i z nami w ciągu tego dnia, kiedy zawalczy brak sił fizycznych z siłą, która jest w głowie. Tak jak śpiewa Luxtorpeda o dwóch wilkach, które są w głowie – zwycięża ten, którego karmię.
Wszystko dziś skracamy – ilość godzin na sen, czas przerw z pół godziny na 20 minut… Jedno wydłużamy – dystans. Plany planami, ale już pierwsza przerwa jest przeciągnięta, żeby połączyły się z nami zagubione owieczki. Krótka reprymenda i jedziemy dalej. O 10.30 jesteśmy po 100 km i włoskim cappuccino, które, mamy nadzieję, rozbudzi nas na kolejny odcinek. Jest płasko, wiatr nam sprzyja, po prostu płyniemy, choć nikt z nas nie zmienił nagle grupy na „k jak kajak”1, cały czas wykręcamy kilometry na rowerze w intencji nawrócenia Europy. Trzeci dystans naznaczony dwiema dętkami Magdy Haneczok, oj, za drugim razem kask rzucony ze złością na trawę. Dostanie się temu, kto nie wyciągnął drucika z opony. Faktycznie czasem emocje poniosą, ale obie akcje zmiany dętki idą tak sprawnie, że grupa nic na tym nie traci, a wręcz zyskuje – krzepiące 10 minut drzemki.
Poznajemy trochę smaczków, jeżeli chodzi o włoski temperament. Przede wszystkim mamy inne rozumienie tego, czym są korki, bo trzy samochody za nami to jeszcze nie tragedia, przynajmniej dla nas. Zabawne, znowu poznajemy dwa spojrzenia na jedną sprawę, bo ci, co jadą z naprzeciwka, pozdrawiają klaksonami, a ci, którym wreszcie udaje się nas wyminąć, no cóż – w ich użycie wkładają odrobinę więcej siły. Ale to tylko krótkie odcinki na drodze, generalnie jest szeroko i jesteśmy „wymijalni”. Trzeba oddać dziś chwałę tym, co wychodzą na prowadzenie kolumny. W zasadzie na drodze bardzo odpowiedzialne zadania są powierzane z reguły chłopakom, to oni najczęściej prowadzą i zostają na rozjazdach. Po co więc my, dziewczyny? Oczywiście mamy na wyprawie wiele funkcji, ale też, jak wiemy, bez nas chłopacy po prostu zajechaliby się na śmierć. Ale dziś nie będziemy ich powstrzymywać, dziś ciśniemy trzysta :).
Na dwusetnym kilometrze wyłaniają się przed nami dwa złote łuki. Fani gotowania makaronu w menażkach mogą nie wiedzieć, co to oznacza, a to nic innego jak McDonald’s! Dziś warto skorzystać, trzeba oszczędzać siły, a gotowanie i zmywanie to wielki wydatek energetyczny. Najpierw jednak Eucharystia pod zadaszeniem, w cieniu. Jak to mówi ojciec Tomek: „Przejechalimy dopiero 50 km, bo te pierwsze 150 km było za wczoraj”. Znowu o postawie dziecka, bo Chrystus mówi: „Pozwólcie dzieciom przyjść do Mnie”. Dzieci. Jesteśmy bandą dzieciaków. Nawet na przerwie w sklepie ojciec szepnął tylko po cichu: „Grzeczni są”. Tak, to prawda, z byciem na czas jest u nas w grupie spory problem, który dzisiaj na szczęście zbytnio się nie ujawnia. Ale dzieci, jak to dzieci, żeby się nie rozbestwiły, na razie za bardzo chwalić nie można. Jest mobilizacja, widać, że ludziom naprawdę zależy, żeby sprawnie jechać, i oby tak zostało. Bóg pomaga tym, którzy chcą Mu służyć. Tym wyjazdem, wysiłkiem, niedogodnościami chcemy służyć, więc nam błogosławi. Wszystkie te wyprawy są lekcją postawy dziecka, trzeba mieć ją też w życiu – robić, co się da w tym momencie.
Ostatni postój z zakupami kończymy parę minut po 20.00. Trudno powiedzieć, jak się zaopatrzyć, bo nie znamy sklepowych realiów San Marino w niedzielę, a z drugiej strony po 200 km płaskiego szykujemy się na 8-kilometrowy podjazd na samym końcu. Powtarzam, jest godzina 20, przed nami ostatnia pięćdziesiątka, ojciec Tomek mówi: „Przed północą powinniśmy być”. Przynajmniej dobrze by było, bo bijemy przecież rekord dzienny tej wyprawy. Bijemy rekord, co głowa, to inne podejście. Jeden zagadnięty chłopak mówi, że dla niego to challenge, po prostu damy radę, trzeba wykonać. Ktoś tam mówi, że dojedziemy albo nie dojedziemy. W zasadzie to nie bicie rekordów jest najważniejsze, bardzo pomaga, że to zwykły wyprawowym dzień, tylko pełna mobilizacja, robimy wszystko, co się da, żeby się udało, żeby nie tracić czasu, a co będzie, zobaczymy. Na pewno jako grupa potrzebujemy takich wyzwań. Większość z nas już teraz bez ostatniej pięćdziesiątki zrobiło swoją życiówkę. Ściemnia się, włączamy lampki i jedziemy obwodnicą. Co przejechaliśmy, to nasze, tam kilometry też szybko mijały, ale zatrzymuje nas policja. Będąc na końcu grupy, słyszę tylko pierwsze zdanie policjantki: „Are you crazy?”. W zasadzie to tak, bo kto normalny jedzie rowerem z Polski do Włoch, spędza z ludźmi, którzy są mu mniej lub bardziej na rękę, 24 h/dobę, podejmuje próbę tworzenia wspólnoty i życia w prostocie? My, Akcja Ratunkowa, obecnie 27 rowerzystów, tyle samo rowerów i ze dwa razy więcej sakw, w których mieści się wszystko, co szaleńcom potrzebne do przeżycia 6 tygodni. Ale dość, w rezultacie zostajemy skierowani, ze względu na bezpieczeństwo, na trasę nadmorską i z żółwią prędkością przedzieramy się przez deptak z mnóstwem turystów, rykszy, wózków. Największą radość wywołuje starsza para małżonków, którzy wzięci przez nas w dwa ognie, z prawej i lewej strony, po prostu zastygają, mocno się do siebie przytulają i szczerze do nas uśmiechają. Tak, najłatwiejszy obiekt do wyminięcia to ten, który nie wykonuje gwałtownych ruchów. Idealnie rozpoznali nasze potrzeby, a przy tym stworzyli nam obraz jak z pocztówki – pięknej małżeńskiej miłości.
O 23.15 wygwizdana przez ojca charakterystyczna kibicowska melodyjka, dzwonki, trąbki idą w ruch, witamy San Marino. Jest satysfakcja, liczniki wskazują 301 km, wspinamy się na pierwsze malutkie górki, ale nie będziemy dziś podjeżdżać tych 8 km do samego centrum. Dzień był długi, bez mała 14-godzinny czas pracy, trzeba dać ludziom odpocząć, iść spać. Rozbijamy się na uboczu, z jednej strony pola, z drugiej my, małe rondo z tabliczką San Marino, można zrobić zdjęcie na pamiątkę. Urodzinowe trąbki dziewczyn odzywają się raz dla uczczenia sytuacji, potem ktoś tam sobie po cichutku je kolację, ktoś już chrapie w namiocie, ktoś pojechał w górę i w dół do kranika z wodą, żeby się umyć. Zaczyna się wyprawowa niedzielna wolność – rób, co chcesz, i bądź szczęśliwy – i cichutka, spokojna noc.
Bilans dnia:
- 303 km
- 2 dętki Magdy Haneczok
- 1 bliskie spotkanie Michała Szuścika ze znakiem
- połowa czasu wyprawy
- połowa dystansu wyprawy
- najdalej wysunięty na południe punkt wyprawy
- 1 pobity rekord tej wyprawy
- 1 dotąd niezaliczone przez NINIWĘ państwo zdobyte!
Nocleg:
San Marino, niby przy rondzie, ale na uboczu, cicho i spokojnie, w cieniu z szumem liści
Przejechanych do tej pory kilometrów: 2894
Marcin Szuścik
Członek ekipy biura NINIWY. Młody mąż i ojciec. Uczestnik wypraw NINIWA Team. Triathlonista amator.