24 lutego| NINIWA Team

Top 10 wspomnień z wypraw rowerowych NINIWA Team

Już w piątek spotkanie organizacyjne prze wyprawą rowerową NINIWA Team. Odbędzie się na platformie Google Meet o 20.00. Jeżeli chcesz wziąć w nim udział napisz do nas na info@niniwateam.pl

Uczestnicy każdej z wypraw wracają z bagażem doświadczeń i wspomnień, które zostają z nimi na bardzo długo. Niektórzy spisują je na bieżąco na wyprawie inni po. Począwszy do wyprawy do Jerozolimy w 2010 roku z każdej wyprawy powstawała książka, a w niej wspomnienia, które na świeżo każdy uczestnik pisał po powrocie. Wybraliśmy najlepsze z nich. Zobaczcie co można przeżyć na wyprawie!

Łukasz Wanot – wyprawa do Maroka

Kolejna noc przede mną. Dzisiaj już na pewno zrobiłem wszystko, by się porządnie zmęczyć. Miękkie, szerokie łóżko z ciepłą kołdrą i ergonomiczną poduszką, ponad wszelką niepewność – zestaw idealny; zaprasza mnie do snu. Niestety, niedostrzegalny wcześniej komfort, a teraz wręcz jego nadmiar, nie pozwala mi normalnie zasnąć. Niedbale, choć z całą stanowczością odrzucam w kąt poduszkę, a kołdrę zastępuję moim wysłużonym już śpiworem. Czuję rozchodzącą się po całym ciele ulgę oraz rodzący się płomyk nadziei na powrót do rzeczywistości. Najwidoczniej chwilę mojej nieuwagi dostrzegły puste, cztery ściany, które tak bacznie obserwowały mnie wcześniej. W pokoju zrobiło się jakby ciaśniej, a powietrze stanęło w bezruchu. Sufit egoistycznie przysłonił wszystkie gwiazdy na niebie. Ku niedowierzaniu moich rodziców, lecz w prawdzie z moją przekorną akceptacją takiego stanu rzeczy, triumfalnie rozkładam karimatę na balkonie… Ta bezsenność, to syndrom wyprawy życia. W każdym razie taką mam przynajmniej nadzieję.

Nie wiedząc czemu, ale dawno, dawno temu brnąłem przez mrozy i biele, nie wierząc, że ktoś może podzielić ze mną właśnie rodzącą się pasję kolarstwa. Na szczęście moją małą wiarę, wtedy zasłaniała śnieżna zima. Teraz po powrocie z Tour de Mazenod, bez wahania, z szczerością małego chłopca, dziękuję Wam za wszystkie, prawdziwe, spontaniczne emocje. Z naszej wspólnej drogi od każdego z Was pożyczam największą zaletę, tworząc zbiór pragnień, by stać się lepszym człowiekiem.

Koncepcji wymaga wprost niezwykłej, bym w słowa ujął wspomnienia me skryte. Pokochałem optymizm zimnego poranka, nadzieję upalnego południa, wiarę wystawioną na porywisty wiatr, góry niosące echo zachwytu, uśmiech drugiego człowieka, łzy niezauważalnie wkomponowane w rzęsisty deszcz, radość z błahych pozornie rzeczy. Pokochałem Boga ukrytego w tym wszystkim. Świadomość pielgrzymowania w intencji, która jest dziś tak aktualna, pozwalała przezwyciężyć mi codzienny trud. Tym bardziej cieszę się z każdego odwiedzonego miejsca oraz każdej napotkanej osoby.

Na koniec, by podnieść poziom tego dzieła, chciałbym pozdrowić Ojca Lidera! Dziękuję Ci za codzienną modlitwę, za Słowo Boże głoszone przede wszystkim poprzez własne świadectwo. Z rowerowych przemyśleń filozoficznych… uważam, że każdy z uczestników tej wyprawy stanowił ogniwo w łańcuchu, a Ty byłeś tą spinką, która wszystko trzyma. Jesteś ważnym elementem życia innych.

Cieszmy się z małych rzeczy!

 

Jan Szewczuk – wyprawa na Nordkapp

SEN. Statystyczny Polak śpi średnio siedem godzin na dobę. Sen możemy podzielić ogólnie na dwie, przemiennie występujące fazy: fazę NREM oraz fazę REM, w której najczęściej występują marzenia senne. Tymczasem ja, chcąc nie chcąc, przez ostatni miesiąc spałem 24 godziny na dobę, będąc nieustannie pogrążony w fazie REM. Właśnie tak. Kiedy sięgam pamięcią do sierpniowych wydarzeń, mój umysł szwankuje i wydaje mi się, jakbym starał się przypomnieć sobie fragmenty zeszłonocnych snów. Dokładnie.

Przed moimi oczami pojawia się wiele wspomnień. Polska. Skwar i koszmarne drogi. W przerwach szukanie skrawka cienia i drzemanie plackiem na kostce bauma pod marketami. Litwa, Łotwa, Estonia. Noclegi na stacjach benzynowych. Pierwszy deszcz przed wjazdem do Rygi. Jazda autostradą ;). Finlandia. Bajkowe krajobrazy, usłane tysiącami jezior. Rodzący się Kościół katolicki (prawie jak pierwotny) – siedem parafii i 18 księży! Wyjazd z Muonio w gęstej mgle i szron na szaliku osadzający się od oddychania. Norwegia. Biegnące tuż przy nas i ścigające się z nami renifery. Totalne odludzia i pustkowia pozbawione roślinności aż po horyzont. Fiordy. Wyczerpujące, ale dające wiele radości podjazdy. Plenerowe Msze święte (koniecznie w kurtkach i czapkach). Ostatnia „wycieczka rowerowa” bez sakw po okolicach Tromsø…

Z jednej strony, Misja B XVI – Nordkapp trwała dla mnie jak ułamek sekundy, dokładnie jak ulotne marzenie senne. Z drugiej strony, kiedy myślę o pokonywanych kilometrach w Polsce, wygląda, jakby trwała przynajmniej dobre kilka miesięcy. Z pewnością, gdybym był muzykiem, po wyprawie na Nordkapp napisałbym podobny utwór do tego, który popełnił frontman grupy The Piexies: „Where is my mind?” (polecam posłuchać).

Ale niezależnie od tego, gdzie znajduje się mój umysł, ekspedycja nie byłaby tym samym, gdyby nie ludzie, z którymi przyszło mi jechać oraz dzielić wszystkie trudy i radości! Bardzo Wam dziękuję. Mam nadzieję, że nasze szlaki jeszcze się przetną! A tobie, Czytelniku, polecam wyciągnąć rower z piwnicy/garażu i odkryć przyjemność płynącą z jazdy rowerem (no, może poza bolącymi czterema literami ;))! Zatem, teraz już wiesz, że słowo, którym mógłbym streścić cały wyjazd to: SEN.

Kamil Dopke – wyprawa na Islandię

Minioną wyprawę rozpatruję w dwóch aspektach. Pierwszy z nich to po prostu znakomity czas z niesamowitymi ludźmi. Jedyne w swoim rodzaju przemówienia Adama Melonka, uniesienia kulinarne Zakonnicy, zdziwienie Tałaja po wizycie w krzakach na widok zwijającego się obozu, rozgrzewające do czerwoności rozgrywki w Avalon, gorące termy gdzieś w dzikich górach z rozgwieżdżonym niebem nad głową, nieudany atak szczytowy z Andrzejem i Szwagrem w celu spożywania, rowerowe lekcje szachów u Michałowej czy wreszcie Górnik i jego majestatyczna flaga Polski, kuchnia „multifjuel”, „jarańsko”, „mjuzik”, spodnie zimowe, samotna ucieczka pod wiatr przez 32 km w celu znalezienia jakiegoś krzaka i wiele innych – dla takich chwil po prostu warto żyć.

Drugi aspekt minionej wyprawy dotyczy tego, co wprowadza ona do naszego życia już po powrocie do domu. Współczesny świat otacza każdego z nas mnóstwem wszelakich bodźców. Żyjemy w czasach, w których jesteśmy atakowani z każdej strony przez szeroko pojęty konsumpcjonizm. Wyprawa z NINIWA Team utwierdziła mnie w przekonaniu, że zdecydowana większość spraw zaprzątających na co dzień nasze głowy jest w ogólnym rozrachunku tak naprawdę zupełnie nieistotna. Okazuje się mianowicie, że będąc przemoczonym, przemarzniętym, brudnym i śmierdzącym menelem szukającym jedzenia na śmietniku, można równocześnie osiągnąć pełnię szczęścia. Te krótkie – ale bardzo intensywne – rekolekcje pokazały mi w sposób niepozostawiający złudzeń, że mając tak niewiele, możemy mieć jednocześnie tak wiele.

Do końca życia zapamiętam zdanie, które usłyszeć można prawie każdego wieczoru na wyprawach rowerowych z ojcem Tomkiem. Słowa te, choć wydają się niesamowicie proste, mają w sobie jednak coś niezwykłego. Za każdym razem, kiedy je wymawiałem, czułem, że nic więcej w życiu mi nie potrzeba. I chciałbym tak już na zawsze. Bo wspaniale jest mieć u swojego boku kogoś, komu na koniec każdego dnia możemy spojrzeć w oczy i powiedzieć: dobrze, że jesteś!

Życie jest piękne i ta wyprawa udowodniła mi to niezwykle dosadnie. Dzięki niej dane mi było przeprowadzić Operację Rozpoznanie. Niech to będzie mój Nowy Początek :). Ahoj!

Beata Fleiszner – wyprawa na Nordkapp

Mój Boże, jestem tak przekonany, że czuwasz nad tymi, którzy w Tobie pokładają nadzieję i że niczego nie może zabraknąć, kiedy wszystkiego oczekuje się od Ciebie, że postanowiłem żyć odtąd bez żadnej troski i w Tobie złożyć cały mój niepokój” Claude de la Colombière.

Kiedy wspominam Misję B XVI – Nordkapp, widzę niesamowite piękno krajów skandynawskich, czuję ciepło płynące ze wspólnoty naszej grupy rowerowej oraz ciągle zdumiewam się tym wszystkim, co uczynił dla nas Pan Bóg. Doświadczyliśmy tak wielu cudów, że osobiście czułam, jak Pan Bóg chce mi pokazać, że powinnam Jemu całkowicie ufać. Uczestniczyłam już w kilku wyprawach, na których zawsze wyraźnie czułam obecność i troskę naszego Ojca. Jednak pomimo tych doświadczeń Bożej opatrzności, podczas tegorocznej wyprawy przekonałam się, jak niewielką wciąż mam wiarę…

Wyjątkowo trudne warunki wyprawy na północ sprawiały, że bardzo często czułam, że już nic nie zależy ode mnie, ale jestem całkowicie zależna od Boga. Zimne dnie i mroźne noce, porywisty wiatr, deszcz, setki kilometrów pustkowia, góry, zmęczenie, skandaliczne warunki higieniczne… 😉 Czasem to wszystko kumulowało się i trwało nawet kilka dni. Gdyby nie obecność pozostałych uczestników, to chyba przepadłabym gdzieś tam w krainie lasów i jezior ;). I w takich najbardziej beznadziejnych momentach, pomimo tych wszystkich doświadczeń Bożej opatrzności, traciłam nadzieję, że cokolwiek dobrego może nas spotkać. Jednak im bardziej w to wątpiłam, tym bardziej Pan Bóg mnie zaskakiwał…

Podzielę się jednym z najmocniejszych dla mnie takich momentów. To był chyba drugi tydzień wyprawy, kiedy byliśmy gdzieś w Finlandii. Już od kilku dni jechaliśmy przez zupełne odludzia, nie było nawet jeszcze reniferów. Mijaliśmy jedynie lasy i jeziora, czasem nawet kończył się asfalt… A przecież był już sobotni wieczór i potrzebowaliśmy jakiegoś schronienia na wolny od jazdy Dzień Pański. Nie ukrywam, że moim wielkim marzeniem było również umyć się, wyprać swoje przepocone ubrania i zjeść coś innego, niż makaron z sosem w proszku. Uwierzcie, że nic nie wskazywało na jakikolwiek niedzielny wypoczynek. Będąc zmęczonym tułaczem na rowerze, taki brak perspektyw i nadziei odbiera wszelką energię i siły…

Pierwszym cudem było miasteczko Jyväskylä. Drugim − kościół katolicki, jeden z siedmiu na terenie całej Finlandii. Trzecim cudem był ksiądz, jeden z siedemnastu kapłanów w tym państwie, który otworzył nam drzwi. Kolejnym – był nasz język ojczysty, w jakim do nas przemówił ksiądz Krystian. Jednak domowa atmosfera i wymarzone warunki, do jakich zostaliśmy zaproszeni, przebiła wszelkie wyobrażenia niedzielnego wypoczynku. To było niesamowite. Właściwie to do dzisiaj jestem w szoku ;). Pamiętam, że stojąc wtedy jak wryta z wytrzeszczonymi z wrażenia oczyma, nie wiedziałam, czy mam się cieszyć, czy raczej wstydzić z braku zaufania, zwątpienia…

Analogiczne sytuacje powtarzały się jeszcze wielokrotnie, a wraz z nimi moje obawy i wątpliwości w Bożą pomoc. Ale On nigdy nas nie zawiódł! Te doświadczenia nauczyły mnie w każdej sytuacji ufać i nie martwić się, ponieważ On zawsze jest przy mnie, troszczy się o mnie, bo naprawdę mnie kocha i chce mojego dobra. Przytoczony na początku cytat stał się dla mnie modlitwą. Chcę żyć na co dzień z przekonaniem, że powierzając całe swoje życie w ręce Boga, nigdy niczego mi zabraknie…

Filip Hepner – wyprawa w Nieznane

Wyprawa w Nieznane? Z ludzkiego punktu widzenia wydaje się bez sensu. Nie posiadać celu wyruszając w drogę? Była to podróż, która pozwoliła mi utonąć gdzieś na krańcach świata, zgłębiając nieskończoność ścieżek, by dotrzeć w głąb siebie i pojąć, kim jestem i dokąd zmierzam.

Ta wyprawa była najtrudniejszą z dotychczasowych wyjazdów NINIWA Team, w których brałem udział. Każdego dnia przemierzaliśmy uparcie, wytrwale, choćby sił ostatkiem kolejne kilometry, niejednokrotnie smagani przez doskwierające ulewy i wichry. W ten sposób nasza ufność we własne siły rosła, hartowaliśmy niezłomną wolę i stalowy charakter. Ponownie miałem okazję doświadczyć uczucia wolności, jakie rodzi się w sercu podczas podróżowania rowerem. Ograniczony jedynie przez siłę własnych nóg, nie mając czasu ani chęci zaprzątać sobie głowy myślami o problemach, które pozostały w domu. Pozwala to skupić się na tym, co jest tu i teraz, dostrzec z szerszej perspektywy otaczającą nas codzienność i uświadomić sobie, co jest dla nas najważniejsze.

Czas spędzony na wyprawie, mimo że krótki, napełnił mnie nowymi siłami na podejmowanie kolejnych wyzwań, które rzuci mi życie. Już w tej chwili dostrzegam dobre owoce tej wyprawy i czuję, że z czasem będzie ich coraz więcej.

Mateusz Mika – wyprawa na Syberię

Wiatr to jeden z kilku czynników warunkujących jazdę rowerem. Powszechnie rozróżniamy wiatry z zachodu, północy czy południa. Ponadto można o nim powiedzieć, że jest mocny, porywisty czy np. orzeźwiający. Wszystko to jednak tyczy się sytuacji chwilowej. Jest jednak pewien rodzaj powiewu, który nie warunkuje jazdy rowerem, ale jest przez tą jazdę generowany. To powiew optymizmu. My jadąc na Syberię oczywiście liczyliśmy na zwykły, zachodni wiatr, który zaniesie nas do celu. Niestety za wiele go nie było. Za to optymistycznego wiatru mieliśmy mnóstwo.

Każdego dnia czuć było jego działanie. Problemy dnia codziennego stawały się błahe, codzienność zaczęła się mienić wieloma barwami, a niesieni doświadczaniem nowego zjawiska brnęliśmy mimo zmęczenia naprzód. By jednak trafnie opisać największą zaletę optymistycznego „napędu” należy zacząć od „pozawyprawowej” codzienności.

Życie w XXI wieku cechuje się wysokim tempem. Jesteśmy ogarnięci falą konsumpcjonizmu, szeregiem spraw, które trzeba załatwić oraz budowaniem swojego CV, czy wspinaniem się po szczeblach kariery. Wykończeni każdym kolejnym dniem, wolny czas spędzamy przed ekranem, nieważne czy komputerowym czy telewizyjnym. W stosie informacji i opinii coraz bardziej się gubimy. I co najgorsze, zapominamy o wartościach, które powinny być kierunkowskazami naszego „ja” i naszego życia. Ogólnie rzecz ujmując nasze życie to jeden wielki zamęt, w którym próbujemy się odnaleźć.

Dlaczego o tym piszę? Ponieważ tak jak wiatr zdmuchuje jesienne liście, tak samo wspomniany optymistyczny wiatr rozprawia się z wyżej opisanym życiowym zamętem. Oczywiście nie może być aż tak kolorowo. Nie wystarczy wskoczyć na rower na niedzielną przejażdżkę. Ona jest dobrą odskocznią i dobrym początkiem. Trzeba się temu oddać w pełni. Wyprawa rowerowa jest ku temu idealną okazją, ona sama człowieka pochłania. Żeby jednak w pełni wykorzystać czas poświęcony podróży nie wystarczy tylko zmiana nastawienia i rozeznanie w wartościach, którymi chce się kierować w życiu. Potrzeba czegoś jeszcze.

To miejsce idealnie wypełniała codzienna Eucharystia z niezastąpionym o. Tomkiem głoszącym niebanalne homilie. Dzięki temu taka wyprawa staje się pełna, można rozwinąć wielki żagiel i płynąć przed siebie i na wyprawie i w życiu codziennym będąc napędzanym powiewem optymizmu i powiewem bliskości Boga. Konsumpcjonizm coraz częściej jest wypierany przez kontestację, do codziennych spraw podchodzimy z większym dystansem, a życiowe cele są zdecydowanie jaśniejsze i ważniejsze, niż kariera zawodowa. Życzę każdemu człowiekowi, by znalazł swój sposób na ułożenie sobie życiowych priorytetów i oczywiście polecam rowerową wędrówkę przez świat.

Wspominając wyprawę nie sposób pominąć intencji, która nam towarzyszyła. W sposób wręcz namacalny, mogliśmy ją odczuć w Katyniu oraz w kazachskim Oziernoje. Miejsca te to nie tylko nasza historia. To coś więcej. Towarzyszące mi emocje ciężko nazwać. Smutek, złość, inspiracja? Pewnie wszystko jednocześnie. Po powrocie natknąłem się na dyskusję na temat jazdy rowerem z intencją, gdzie główne przesłanie mówiło, że jest to dziwne, a wręcz niepotrzebne. Z początku trochę się zdenerwowałem. Szybko jednak zrozumiałem, że o to chodziło. To są owoce naszego trudu. Trzeba rozmawiać o sytuacji naszego kraju, o kierunku w którym razem jako naród zmierzamy, o miejscu Boga w naszym życiu.

Michał Piec – wyprawa na Syberię

Choć ścieżki NINIWA Team i moje już niejednokrotnie się przecinały, to wyjazd na Syberię był pierwszą większą wyprawą, którą przeżyłem wraz z grupą. Obawy, które rodziły we mnie posłuszeństwo i wielkość ekipy okazały się bezpodstawne. Stworzyliśmy wspólnotę siodełek na ponad dwa miesiące. Bez wątpienia nie udałoby się nam razem dojechać nad Bajkał, gdyby nie codzienna Eucharystia i wspólne spotkania na modlitwie. Ogromną łaską podczas wyprawy było przewodnictwo o. Tomka, który posługiwał nam sakramentami. Sam wyjazd był wielkim manifestem Bożej bliskości. Nie tylko w sakramentach, ale także w tak zwanych „zbiegach okoliczności”.

Najmocniejszym momentem wyprawy był dla mnie wypadek Hani. Całe to wydarzenie było niezwykle trudne, ale i równie wartościowe. Nic wcześniej nie stworzyło takiej jedności w grupie, nic wcześniej nie było dla nas takim pytaniem o wiarę, jak ta sytuacja. Nic się jednak Bogu spod kontroli nie wymknęło, bo Hania wróciła do pełnego zdrowia, a cała sytuacja zasiała w nas wszystkich trwałe owoce.

Nocowanie na parafiach było dla mnie pięknym doświadczeniem misji. Mogłem zobaczyć jak naprawdę wyglądają misje, że to praca u podstaw, począwszy od edukacji, przez wychowanie aż po wznoszenie infrastruktury sakralnej i właściwe ewangelizowanie. Bycie na misjach to jednak przede wszystkim obecność. Obecność wśród zwykłych ludzi, bycie świadkiem Ewangelii w codzienności.

Bliska memu sercu była intencja wyprawy. W trudnych momentach ofiarowanie swojego małego cierpienia za Ojczyznę bardzo pomagało. Ważną kwestię stanowiły dla mnie relikwie bł. ks. Jerzego Popiełuszki, które zawieźliśmy do Wierszyny. Wszak to dzięki ks. Popiełuszce poznali się moi rodzice.

Cieszę się, że mogłem zobaczyć Bajkał, Wołgę, góry Ural, odwiedzić Moskwę i Astanę. Oddać hołd patriotom w Katyniu i Smoleńsku, modlić się u stóp Matki Bożej Kazańskiej czy w Sanktuarium w Oziernoje. Dużą radością były dla mnie spotkania z miejscowymi ludźmi. Rozmowy o historii z potomkami Polaków na Syberii, oglądanie finału Ligi Mistrzów z Tatarami, gra w piłkę z Kazachami czy picie samogonu z buriackimi szamanami to momenty, które będę pamiętał jeszcze długo.

o. Tomasz Maniura OMI – wyprawa wokół Morza Czarnego

Za każdym razem jest zupełnie inaczej. Misja JuT to dla mnie kolejny prezent Bożego i życiowego doświadczenia. Ze względów bezpieczeństwa z roku na rok coraz bardziej boję się wyruszyć. Naprawdę chciałem, żeby to była ostatnia wyprawa. Wiem, jak bardzo to doświadczenie jest potrzebne – i mnie, i wielu innym. Wiem, że gdy z wiarą słucha się Boga i idzie się za Nim, to nie ma się co bać. Bóg wszystko najlepiej układa, jest błogosławieństwo, Bóg daje coraz więcej. Gdybym nie pojechał na tę wyprawę, dużo bym w życiu stracił. Nie umiałbym dziś tak samo żyć i wypełniać swojej posługi i odpowiedzialności. Bóg chce, żebyśmy Mu wierzyli, żebyśmy dali Mu się prowadzić, żebyśmy Go stawiali ponad wszystko. Chce, żebyśmy nie bali się dla Niego tracić czasu, tracić w oczach ludzi, narażać się na śmieszność. Bóg daje stokroć więcej, niż wydaje nam się, że tracimy. Co mogę napisać? Niech Bóg będzie uwielbiony.

Najbardziej przeżyłem Skopje, stolicę Macedonii, gdzie byliśmy w domu rodzinnym matki Teresy. Nie możesz kochać Boga, którego nie widzisz, jeśli nie kochasz człowieka, którego widzisz. Cała wyprawa temu służyła, tego uczyła. Być miłosiernym. Skoro Bóg jest ciągle miłosierny dla mnie i dla innych, to dlaczego ja nie miałbym być miłosierny najpierw dla siebie samego, a potem dla innych? W życiu chodzi o miłość. I nie do człowieka należy wyznaczanie granicy miłości, miejsca i czasu jej okazywania. Mam kochać w pełni, zawsze, całym sobą, czystym sercem. Bóg po raz kolejny mnie wezwał. Dziękuję Bogu za tę wyprawę i wszystkim, którzy ze mną jechali. Jesteście piękni.

Halina Bohoslavets i wyprawa wokół Europy

Marzenia należy spełniać, a ja moje właśnie zrealizowałam. Kilka miesięcy temu podjęłam najważniejszą i zarazem najbardziej szaloną decyzję w swoim dotychczasowym życiu. Postanowiłam wziąć udział w wyprawie rowerowej przez Europę! Już pierwszego dnia zdałam sobie sprawę, że rozpoczynam jedną z najważniejszych podróży w życiu. W głowie cały czas słyszałam: „Halinka, twoje marzenie się spełnia”.

Podczas wyprawy doświadczyłam prawdziwej wspólnoty z cudownymi ludźmi podzielającymi moje marzenie. Decyzja o podróży dała mi możliwości zwiedzenia pierwszy raz w życiu większości krajów, przez które podróżowaliśmy, a w każdym z nich zostawiłam kawałek serduszka. Kolorystyczna Rumunia totalnie zmieniła moje podejście do tego kraju oraz uświadomiła mi, że zawsze trzeba dążyć do celu. Bajeczna Słowenia pokazała, jak piękny jest świat. Włochy nauczyły przyjmować wszystko, co się da, a Dania zaskoczyła dobrocią ludzi i prostotą.

Różne emocje towarzyszyły mi przez całą podróż, począwszy od pełnego zachwytu, przez radość i niepokój, aż do triumfu przezwyciężenia własnych słabości. Doświadczenie to pozwoliło mi nauczyć się radzić sobie z emocjami oraz ufać i oddawać się Bogu. Każdego dnia zadawałam sobie pytanie, co ja tutaj robię, zgodnie ze słowami piosenki z hymnu „Każdego Pan zapyta: co Ty tu robisz?”. Odpowiedzią na to pytanie była moja intencja, z którą jechałam na wyprawę, która wzmacniała i dodawał sił na kolejne kilometry. Przepełnia mnie radość na wspomnienie tej wyprawy, a zdobyte doświadczenia będą towarzyszyć mi przez długie lata.

Kacper Gutmański – wyprawa na Islandię

To była niedziela podczas noclegu u kapucynów. Wyszedłem z kościoła w trakcie Mszy, zjadłem czekoladę i wsiadłem na rower. Czułem potrzebę oderwania się od grupy, pobycia chwilę w samotności. Dzień wcześniej na stacji w Reyðarfjörðu dowiedziałem się od pracującego tam Polaka, że za miastem jest huta aluminium. To znacznie ułatwiło decyzję, w którym kierunku się udać. Huta nie była imponującej wielkości, budynki również wydawały się zwykłymi halami, choć dla Islandczyków taka architektura mogła być powodem do dumy.

Minąłem hutę i pojechałem wzdłuż fiordu w stronę zachodu i oceanu. Po paru kilometrach skręciłem w dróżkę prowadzącą w głąb fiordu, gdzie stał opuszczony budynek. Minąłem go i trafiłem na kamienistą plażę. Idąc wzdłuż niej, odnalazłem dwa stare, podniszczone dżipy bez silników, załadowane gratami i prowokująco otwarte, więc zajrzałem do środka. Złomiarz miałby w czym wybierać, ale czy w tym kraju są jacyś złomiarze?

Kawałek dalej przekroczyłem strumyk i natrafiłem na czaszkę pomiędzy rozrzuconymi kośćmi, ukrytymi w długiej trawie. Biorąc pod uwagę, że jest tam cztery razy więcej owiec niż ludzi, to w sumie nic niezwykłego. Po paruset metrach brzeg zamienił się w mały klif, na którym wisiały… ryby. Zawieszone były na sznurku przywiązanym do dwóch kijów wbitych w skalne szczeliny. Sznurek zbutwiał, a ryby były suche jak pięta Mojżesza, więc musiały wisieć tam naprawdę bardzo długo. Poza tym pierwszy raz widziałem meduzy. Gatunek numer jeden przypominał dryfujące woreczki foliowe, a drugi był wielkości megapizzy na bardzo grubym cieście. Jednak to, co znalazłem potem, ukazało prawdziwą tajemniczość Islandii. Wróciłem do roweru. Ostatnie spojrzenie na nagie skały po drugiej stronie fiordu. Kątem oka dostrzegłem coś w trawie, jakby starą furtkę. Rzeczywiście. Po jej przekroczeniu znalazłem się na małym cmentarzu z końca XIX wieku. Nie było na nim żadnych starych zniczy czy kwiatów, tylko wysoka trawa. Najstarszym moim znaleziskiem był pordzewiały krzyż bez lewego ramienia z datą: 1875.

 

Marcin Szuścik

Członek ekipy biura NINIWY. Młody mąż i ojciec. Uczestnik wypraw NINIWA Team. Triathlonista amator.