Piesza wyprawa do Gruzji – dzień 17
Pobudka 3h później niż zwykle, jako że na nocleg doszliśmy w nocy. 17 dzień wyprawy, a wczoraj był bardzo konkretny odcinek (30km, przełęcz na 3500m n.p.m. sporo przewyższeń), więc w większości śmierdzimy jak paskudy z najczarniejszych koszmarów i ruszamy się jak ruskie przedwojenne traktory. Kto odważny, to kąpie się lub pierze ciuchy w rzece. Tryb prania ustawić na 'pranie ręczne' i temperaturę 6⁰C, czyli 2-3⁰C więcej niż zwykle. Potem tylko skostniałymi palcami złożyć namioty i ruszać na śniadanie.
Część poszła na jedzenie do knajpki w wiosce obok, ja też. W środku dwie gruzińskie babcie. Zamawiam chaczapuri za 10 lari, inni poza Marysią zamówili wcześniej. Wszyscy zjedli, my czekamy. Babcie nic nie robią. Niedługo musimy lecieć więc pytamy się co z naszymi chaczapuri. One na to, że nie będzie, bo nie dostały pieniędzy. My na to, że przecież płaciliśmy. One na to blablabla po rosyjsku. My na to blablabla po angielsku. One do siebie blablabla po gruzińsku, a my do siebie blablabla po polsku i całość od nowa, przy czym ekspresja i zaciętość każdego kolejnego blablabla rosła ruchem jednostajnie przyśpieszonym. W końcu gdy już wszyscy byli przekonani o skrajnie niesprawiedliwym potraktowaniu przez parszywy los, odzyskaliśmy nasze 20 lari i mogliśmy (głodni) ruszać stopem.
Sytuacja dosyć beznadziejna, bo wioska na końcu świata i nikt tam prawie nie mieszkał, na szczęście po jakimś czasie gdy pod daszkiem powstającego budynku kryliśmy się przed deszczem, który wcale nie padał, podjechał robotnik i powiedział, że nas podwiezie do Duszeti na pace busa, ale dopiero za godzinę. Inny robotnik przyniósł nam tace pełną owoców, jeszcze inny przyszedł i wyrzucił nas spod daszka, który chronił nas przed deszczem, który wcale nie padał. Zaczęło padać. W końcu nadjeżdża ratunek w postaci białego busa. Wchodzimy na pakę (10 osób, reszta pojechała wcześniej). Wszyscy szczęśliwi włącznie z naszymi wybawcami. W środku ciemno, jedziemy w trzęsącej się blaszanej puszce przez 4h i śpiewamy milion piosenek, potem opowiadamy swoje największe wtopy w życiu. Potem śpiewamy kolejny milion piosenek.
Dojeżdżamy do Duszeti, robimy sobie zdjęcie z naszymi wybawcami, którzy jeszcze sami z siebie sprawdzili dla nas skąd odjeżdżają marszrutki do Tibilisi i gdzie można zjeść. Idziemy zjeść, w mieście jest z reguły 3-4 razy taniej niż w wioskach w górach (najdroższe chaczapuri w górach było za 17 lari, w mieście najtańsze odnotowano za 1,5 lari, przy czym nie różniły się one od siebie niczym szczególnym). Kupujemy coś co nie pamiętam jak się nazywa, ale te wszystkie dania mają w nazwie ch, cz, i, r, i l. Nazwijmy to umownie choczorili. Pyszne. Humory podreperowane.
Rozdzielamy się (ze względów bezpieczeństwa jeździmy w parach chłopak-dziewczyna). Udało nam się zatrzymać UAZa 452, który zabiera jeszcze jedną parę. Bus który mógłby być wzięty do filmu o 2 Wojnie Światowej. Radość z poruszania się tą 'krasną maszyną’ jest na tyle widoczna, że nasz kierowca to zauważa i przeszczęśliwy śmieje się sam do siebie. Pan kierowca 'jest przeuroczy’ jak to ujęła Paulina. Musimy przebić się do autostrady. Idziemy drogą, która zmienia się w ścieżkę, która zmienia się w dżunglę czy coś takiego i prowadzi do tunelu. Wchodzimy, okazuje się że tunel zalany, ale idziemy dalej. W butach chlupie. Doszliśmy na drugą stronę i się zorientowaliśmy, że nie mieliśmy przez niego wcale przechodzić. Wracamy się, ale teraz już górą. Kolejny stop, nowiutkie i czyściutkie auto. My cali uwaleni z błota. Tibilisi osiągnięte, ale jeszcze kilka km do noclegu.
Idziemy znowu jakąś podejrzaną drogą, potem przez wysypisko śmieci, potem błoto. Dochodzimy zmęczeni do drogi i znowu łapiemy stopa. W końcu pewien Gruzin się zlitował. Nie dziwię się, jakbym zobaczył takich, też bym się zlitował. Zmienia swoją trasę i wysadza nas kilkadziesiąt metrów od noclegu. Wyciąga nie wiem skąd, butelkę wina i nam daje. Tu trzeba zaznaczyć, że każdy gruziński samochód zawiera poukrywane butelki z winem i/lub chachą. Mimo że nocleg jest bardzo blisko, to po wyjściu z auta siadamy na krawężniku i zostajemy tam przez jakieś 15 minut. Nadchodzi Wojtek (ten drugi, nie ten co pisze) i zabiera mi i Magdzie plecak. Wchodzimy na nocleg. Wszyscy siedzą przy stole i akurat śpiewają 'zabierzesz mnie na drugi brzeg’. Ogarniamy się, potem Msza. Po Mszy jemy i rozkręca się potańcówka.