19 września| NINIWA Team

Górskie Bałkany, dzień 16-18. Szli, szli i doszli…

Po pokonaniu blisko 400 kilometrów piechurzy NINIWA Team meldują się w Medjugorie!

Dzień 16. Wszyscy popełniamy błędy

Miało padać. Mylili się. Kiedy wczoraj wieczorem przestało padać tak nie pada i niebo jest bezchmurne. Po pobudce Kocheletowej w wykonaniu Krzyśka dostajemy gratisowe 15 minut snu, w końcu.

Zwijamy namioty i rozsiadamy się na schodkach pod hotelem. Panu na recepcji znowu zrobiło się żal i wpuszcza nas do ciepłej restauracji. Śniadanie i dopakowywanie w suchym przeciąga wyjście.

Dzisiaj nie mamy szczęścia do przewodnika. Będę prowadzić ja, więc możemy zgubić się i na prostym jak sznurek w kieszeni odcinku. Albo zrobimy kilka kółek wokół jakiegoś ronda, co by trochę przedłużyć trasę.

Perspektywa asfaltowego dnia w dół nie jest przyjemną perspektywą, więc prowadzimy śledztwo, czy wczoraj wszystko odbywało się po bożemu. Prokurator – Ojciec, sąd – Marcin M., potencjalne poszkodowane – Aleksandra K. oraz Maria T., podejrzany – Wojtek S.

Mamy kilka odcinków, trzeba znaleźć świadków, ustalić oskarżenie i tym podobne. Podejrzany i poszkodowane zaczynają poszukiwania. Sprawa powinna być tym prostsza, że nie ma nacisków medialnych.

Prokurator ustala, że kto przegra sprawę, będzie przykryty kocem, a rozprawa będzie w Sontag. Marcin H. zgłasza, że Wojtek S. chciał go na fałszywego świadka, ale odmówił. Prokurator przekazuje sprawę do sądu. Wojtek S. za prawnika bierze sobie Bartka J., a ofiary reprezentuje prokurator. Wszystko jest trochę naciągane, bo Maria T. jest kucharką prokuratora. Jak wygra sprawę to nie będzie przypadek.

Rozmowy w toku trwają. Deszcz pada, zaczyna się i kończy nieprzewidywalnie, więc szybko wskakujemy na stację paliw na rozprawę. Krótka piłka i Wojtek S. jak przystało na dżentelmena oddaje wygraną dziewczynom. Sam jest skazany na przykrycie kocem i ubranie deszczaka Mari, w którym siedział pies. Ale żeby nie było zbyt komfortowo musi to wykonać, kiedy jest w niego ubrana sama poszkodowana. Śmieszek z tego sędziego.

Do miasta doprowadzam ludzi bez większych wpadek. W kawiarni przy franciszkanach czekają na nas Alfred i Kinga, więc spieszymy do nich. Szkoda tylko, że nie zauważyłam zmiany i idziemy gdzie indziej. Cóż, życie. Jakoś wybaczają mi tę pomyłkę. Chyba. Mam nadzieję.

Kolejna niespodzianka – śpimy jednak nie u franciszkanów, a u franciszkanek kilka ulic dalej. Do dyspozycji dostajemy ogród, ale bez trawnika, kranik, zadaszone krużganki dla chłopaków, salę dla dziewczyn i dwa pokoje z łazienkami. Jednym słowem opływamy w luksusy. Siostry troszcząc się o nas co chwila donoszą coś do jedzenia. A tu winogrona, a tu 8 litrów mleka, a tu jakiś chleb. Chyba wyglądamy biednie i śmierdzimy, bo się nad nami litują i robią pranie.

Msza dzisiaj odbywa się w pięknej kaplicy sióstr, gdzie słyszymy słowa, że jeśli Bóg będzie na pierwszym miejscu, wszystko będzie na odpowiednim miejscu. Ponoć działa i sprawdzone. Nie wiem, a szkoda.

Umyci, nakarmieni, uprani i z wdzięcznością w sercu zapadamy w godny sen. Zwiedzanie miasta będzie jutro.

Karolina Hajduczenia

Bilans dnia:

  • Miejsce startu: pole pod ratrakiem
  • Miejsce docelowe: Mostar
  • Dystans: ~28km

Operacja MIR – Górskie Bałkany 2022. Dzień 16-18

Dzień 17. Z plecakami u Mamy

Szli, szli i doszli. Po pokonaniu blisko 400 kilometrów docieramy do Medjugorie!

Kluczowy dzień wyprawy rozpoczynamy Mszą świętą o 5:30. W pięknej kaplicy chwalimy Pana z lekko przymkniętymi oczami, ale z otwartymi sercami. Następnie zasiadamy do śniadania mistrzów, gdyż siostry przynoszą nam świeżutkie bułeczki. Ich dobroć wybija poza skalę. Po nim dopakowujemy plecaki, szukamy właścicieli wypranych skarpetek i innych części garderoby oraz strzelamy pamiątkowe zdjęcie z naszymi aniołami.

Na ogłoszeniach słyszymy, że przed nami 28 kilometrów, ale innych niż dotychczas, bo na „miękkiej spinie”. W planach mamy m.in. dojście na słynny most w Mostarze, kawkę, herbatkę i lody. O. Dominik, wychodząc z kawiarni, mówi, że tak powinny wyglądać poranki, a nie jakieś wstawanie o 5 i chodzenie z plecakiem… Potem dowiadujemy się, że nasze franciszkanki załatwiły nam nocleg u sióstr w Medjugorie. Z tą wiedzą idzie się zdecydowanie łatwiej.

Dzisiejszą drogę charakteryzuje to, że co wyjdziemy pod górę, to z niej schodzimy, bo jednak trzeba iść inaczej. Dopytujemy mieszkańców okolicznych domów o trasę, a oni doradzają, by iść asfaltem. I idziemy, a słońce tak grzeje, że o mamo. Trochę boimy się o Piotrka, bo strasznie szybko oddycha. Wcześniej Marcin stwierdza, że chyba przeżywa kryzys pieskości, bo to my ratujemy jego a nie on nas. Ale daje sobie radę i niezmiennie cieszy się z każdego słowa, które do niego kierujemy.

Ten trud choć w małym stopniu wynagradza nam panorama całej okolicy. Widoki są świetne. Gdy prawie kończymy serpentynę, zaczyna padać delikatny deszcz. Co za ulga! Na prostej mamy postój. Przed nami jeszcze jakieś 18 kilometrów. Nie ma, że boli!

Po kolejnym odcinku asfaltu wreszcie wchodzimy na ścieżkę. Wtedy też zaczyna mocniej padać, ale gdy mijamy ciemną chmurę, znowu wychodzi słońce i jest stosunkowo sucho. Taki scenariusz powtarza się kilka razy, dlatego zakładamy na plecaki pokrowce, a wstrzymujemy się z wkładaniem peleryn. Jednak deszcz wymusza jedną przerwę, na której dochodzi do bitwy na granaty i figi. Na szczęście nikt nie ucierpiał. A wręcz wygrywamy, bo pani z pobliskiego domu przynosi nam na talerzu kilka kiści winogron.

To bardzo ciekawe, gdy ludzie machają nam z balkonów, trąbią i pozdrawiają z samochodów albo wychodzą, i coś dają. W większości przypadków nie wiedzą, kim jesteśmy, dokąd zmierzamy… Ale chyba jakoś rusza ich widok ponad 20 osób z wielkimi plecakami.

Do Medjugorie idziemy już cały czas asfaltem. Na ostatnim postoju ojciec mówi, że mamy zjeść i wypić wszystko co niesiemy, by każdy dotarł do celu na swoich nogach. Trzeba przyznać, że coraz bardziej odczuwamy emocje związane z tą chwilą. Po prawie 400 kilometrach radości i wyzwań docieramy do celu. Choć chóralnie stwierdzamy, że to właśnie ponad dwutygodniowa droga, a nie samo miejsce zakończenia, odgrywa największą rolę. Odmawiamy jeszcze różaniec w grupach, by uświęcić ten czas.

Gdy wchodzimy na plac kościoła, od razu ustawiamy się pod znakiem z napisem „Mir”, czyli „pokój”. Hasło to towarzyszy nam każdego dnia. Troska o pokój powinna zacząć się od naszego serducha. Potem możemy dzielić się nim z innymi.

Po pamiątkowej fotce udajemy się do świątyni. To naprawdę piękne uczucie klęknąć przed Mamą z plecakiem na plecach, kijkami w rękach, z odciskami na stopach i spuchniętymi palcami. I z intencjami, i z ludźmi, których tu nieśliśmy.

Po tej ważnej chwili wychodzimy, zostawiamy plecaki pod ścianą i przytulamy się, ciesząc się naszym osiągnięciem. Trzeba też wspomnieć o Piotrku, który przeszedł z nami 160 kilometrów! Brawa dla niego!
Kolejny etap świętowania to oczywiście jedzenie. Miał być kebab, a skończyło się na średnim hamburgerze i znośnej pizzy. W miarę najedzeni ruszamy na nocleg oddalony od kościoła o prawie trzy kilometry. Tam czekają na nas Bartek i Martyna, którzy dotarli wcześniej i wszystko ogarnęli. Siadamy w dużej sali i słuchamy ogłoszeń. Zapach spoconych skarpet unosi się w powietrzu, ale już zbytnio nas nie rusza.

Okazuje się, że przydałyby się jakieś zakupy, a najbliższy sklep jest około kilometr stąd, więc niektórzy zaczynają robić listę. Wtem wpada Kinga i ogłasza, że jedna z sióstr jedzie do sklepu i zrobi nam zakupy. By usprawnić sprawę, ona i Bartek zbierają zamówienia i ruszają. My w tym czasie śmieszkujemy i kąpiemy się (w ciepłej wodzie, w nieprzeciekającej kabinie, ach!).

Gdy idziemy do głównej sali, część osób nosi już produkty z bagażnika. Jest ich naprawdę sporo. Potem dowiadujemy się, że siostra nie do końca przejmowała się naszą listą, pakowała do wózka różne cuda i dobroci, i jeszcze za nie zapłaciła. Siostry franciszkanki to bohaterki naszej wyprawy.

Wieczór mija nam na wspólnym jedzeniu i rozmowach. Cieszy fakt, że możemy spać ile wlezie, gdyż w niedzielę idziemy na Mszę o 11. I jeszcze wiele innych spraw cieszy, ale one zostają między nami i w nas.

Justyna Zygmunt

Bilans dnia:

  • Początek: Mostar
  • Koniec: Medjugorie
  • Dystans: 36 km

Za wsparcie merytoryczne oraz sprzętowe dziękujemy pani Gosi Górskiej, sklepowi turystycznemu Tuttu.pl oraz stacjonarnemu oddziałowi w Katowicach!


Dzień 18. Małe cuda już od rana!

Późna pobudka bez pośpiechu, śniadanko w słonecznym ogrodzie sióstr Franciszkanek… Nawet nasz pies Piotrek cieszy się niezwykłą gościnnością sióstr. Przez przypadek jedna z nich wsypuje do naszej reklamówki ze śniadaniowymi winogronami całą górę kości z kurczaka.

Piotra czeka też wśród nich kolejne prze życie: opatrunek na jego potrąconą przez auto nogę z kremu Nivea i plastra.

Dobroci nie ma końca, przede Mszą Św. idziemy na kawę i dostajemy od lokalnych sióstr różańce na kilogramy. Nie wiadomo co lepsze.

Msza Święta z Franciszkaninem Urbanem to niezapomniane przeżycie i nawet „buczący” mikrofon nie jest w stanie zagłuszyć charyzmatycznego kazania. Niedzielne lody smakują wybornie, a pogoda jest idealna. Słońce ale nie piekące, trochę wiatru, ale nie za dużo, temperatura w punkt. Ruszamy więc raźno na górę objawień.

Piotrek, który lubi ryzyko przebiega raźno przez ręcznie plecione obrusy na poboczu. Właścicielka ledwo powstrzymuje się od rękoczynu. Tysiące podobizn Maryi spogląda na nas z okolicznych kramików. Przed nami skaliste zbocze, które pokonujemy w błyskawicznym tempie. Trochę dziwią nas ludzie boso zmierzający do celu po ostrych kamieniach. Oprócz pięknego widoku na szczycie czeka nas figura Maryi i atmosfera modlitwy i skupienia.

Na deser góry z bitą śmietaną na horyzoncie. Obiad w Colombo, kawa w burrito i kółeczko. Każdy może podzielić się tym co w naszej wyprawie piękne, co trudne i podziękować.

Potem ostatnie chwile w Medjugorie i Bośni: ostatnie modlitwy i refleksje, spacer po mieście i okolicznych dróżkach krzyżowych i różańcowych. Czas wracać.

Jak to ktoś powiedział: „Wszystko ma swoje zady i walety” 😉

Daria Wasilewska