17 listopada| NINIWA Team

Wspomnienia z Górskich Bałkanów. Przeprawa przez Durmitor

Bałkany! Kiedy spotykałem się z tą nazwą, to przed oczami pokazywały mi się błękitne wody Adriatyku, kamieniste plaże Chorwacji i zimna rakija. No cóż… W trakcie naszej podroży trekkingowej przez ten „raj na ziemi” tylko to ostatnie się zgadzało.

Przejście przez pasmo gór Durmitor zaplanowaliśmy na szósty dzień wyprawy i przewidywaliśmy pokonanie go w ciągu dwóch następnych dni. Rozpoczęliśmy w mieście Žabliak i planowaliśmy dojść do miasta Plužine położonego nad rzeką Piva.

Tego dnia też nasza grupa rozdzieliła się na dwie ekipy. Pierwsza ekipa ma ruszyć w góry podobne do Tatr Zachodnich, pokonując przy tym 1500 metrów przewyższeń i wchodząc na wysokość ok. 2200 m n.p.m. Druga ekipa – bardziej ambitna i żądna przygód – wybrała trasę porównywalną do Tatr Wysokich, pokonując przy tym 2000 metrów przewyższeń i zdobywając szczyty o wysokości aż 2500 m n.p.m., biorąc poprawkę na plecaki wypełnione po brzegi prowiantem i niezbędnym osprzętem.

Ja sam z dużym respektem do gór, ale też nauczony pokory i świadomy ograniczeń mojego ciała, zdecydowałem, że pójdę z pierwszą ekipą. Podobną decyzję podjęło jeszcze 17 piechurów, choć każdy z innych powodów. Trudno było nam się z pożegnać z drugą ekipą, ale byliśmy pewni, że jeszcze się z nimi spotkamy.

Rozdzieliśmy się przy wejściu do parku narodowego Durmitor przy szlaku prowadzącym w stronę jeziora Crno, znajdującego na zachód od Žabliaka. Przez pierwsze kilkaset metrów szliśmy mijając kempingi, aby następnie wejść do lasu i idąc jeszcze kawałek szutrową drogą, powoli zaczynaliśmy pierwsze podejścia. Otaczające nas wysokie drzewa stopniowo ustępowały miejsca bardziej dostosowanej do surowych warunków panujących w wyższych partiach gór kosodrzewinie.

Podążając przez te nierówne tereny nikogo nie napotkaliśmy na szlaku. Tylko piękne góry, czyste powietrze i my. Tym bardziej wielkie było nasze zdziwienie, kiedy na wysokości ok. 1900 m n.p.m. napotkaliśmy na zboczu stado pasących się byków!

Szybko upewniłem się, czy na pewno nie ubrałem dzisiaj mojej czerwonej bluzki, ale dzięki Bogu kolorem dominującym w mojej kreacji był szary. Oczywiście zachowując ciszę i nie wykonując gwałtownych ruchów minęliśmy je trochę szerszym łukiem, aby nie przerywać rogatym gościom spokojnego przeżuwania trawy.

Po odetchnięciu z ulgą i zrozumieniem, że nie było w sumie czego się bać, ruszyliśmy dalej, co chwilę rzucając „bycze” żarciki. Jednakże nie był to dla nas jeszcze koniec zwierzęcych atrakcji, ponieważ po jakichś 30 minutach drogi napotkaliśmy pasące się konie!

Tutaj już nie mogłem się powstrzymać, ostrożnie i powoli poszedłem parę metrów do osobnika o brązowej sierści i zatrzymałem się około trzech metrów od niego. Wyciągnąłem pustą dłoń przed siebie w geście przywitania się z kopytnym przyjacielem i zamarłem w bezruchu czekając na ruch konia, obserwując jego reakcje.

Bardzo się ucieszyłem, kiedy koń spojrzał na mnie i powolnym krokiem zmierzał w moim kierunku. Zatrzymał się przy mojej ręce i zaczął ją dokładnie obwąchiwać, a ja – zachwycony tą wyjątkową chwilą – pozwoliłem sobie pogłaskać to piękne zwierzę.

Od spotkania z końmi nie minęło już dużo czasu, bo gdzieś w okolicach godziny zdobyliśmy planowany przez nas najwyższy punkt dzisiejszego dnia, a ze względu na dobre warunki pogodowe spędziliśmy na szczycie ok. 20 minut na większy posiłek i podziwianie widoków.

Od tego momentu droga prowadziła głównie w dół z wyjątkiem jednego bardzo stromego przewyższenia sięgającego ok. 120 metrów. Dalej szlak prowadził nas między wysoką kosodrzewiną, a jedynym drogowskazem, który utwierdzał nas, że podążamy w dobrym kierunku, były namalowane białą i czerwoną farbą oznaczenia szlaku.

Mimo tego, że nasza droga od tego momentu podążała w dół drogi, nie oznaczało to wcale końca przepięknych widoków, a wręcz przeciwnie! Schodząc zboczem góry powoli odsłaniał się przed nami krajobraz wielkiego kanionu. Ogromna przestrzeń płaskowyżu przecięta stromymi zboczami zapierała dech w piersiach.

Podążając dalej i dalej, słońce zaczęło niebezpiecznie chować się za górami, a dodatkowo zaczęła kończyć się nam woda do picia i gotowania. W tym momencie zaczęło się robić poważnie, zatem musieliśmy zwiększyć tempo marszu na ile tylko to było możliwe, biorąc pod uwagę strome zejścia.

Jakieś dwie godziny zajęło nam zejście ze szczytu i dojście do asfaltowej drogi prowadzącej dalej w dół kanionu, ponieważ w trakcie zrobiliśmy szybką przerwę na zjedzenie obiadu, a została nam jeszcze cała godzina marszu do punktu, w którym planowaliśmy rozbić namioty i spędzić noc.

Mniej więcej o planowanym czasie doszliśmy do dna kanionu, gdzie znajdowało się schronisko górskie. Niestety po sprawdzeniu okolicy nikogo nie zastaliśmy w chacie, a ona sama była zamknięta. Jednak nie zniechęcając się rozbiliśmy namioty pod chatką, a dodatkowo – co bardzo nas ucieszyło – przy schronisku było źródełko czystej oraz zdatnej do picia wody! A tego było nam trzeba.

Jeszcze ledwo co złapaliśmy zasięg i skontaktowaliśmy się z drugą grupą, aby poinformować ich o naszej lokalizacji oraz oczekiwaniu na ich bezpieczny powrót, a do tego czasu zabraliśmy się do rozbijania namiotów, jedzenia kolacji i do próby wysuszenia ubrań.

Pod schroniskiem znaleźliśmy miejsce na bezpieczne rozpalanie ogniska, więc z chłopakami dostaliśmy bardzo ważną misję znalezienia nieopodal w lesie suchego chrustu. Dwa razy nie trzeba było nam powtarzać, cała męska część ekipy ruszyła na poszukiwania potrzebnych materiałów i już po kilkudziesięciu minutach przy palenisku leżał stos wszelakiego rozmiaru drzewnego opału.

Ogień na wyprawie ma to do siebie, że przyciąga ludzi, dodaje otuchy i odgania nieprzyjemne myśli. Tak było też i z nami, w pewnym momencie wszyscy usiedliśmy przy ognisku i ramię w ramię, grzejąc się dodatkowo sami o siebie, przystąpiliśmy do odprawienia Mszy Świętej – ważnego dla naszej grupy punktu dnia. Światła ogniska rozświetlały nasze twarze, a blask księżyca rzucał na cały kanion bladoniebieską poświatę.

Po Mszy ci, którzy szanowali swoje zdrowie fizyczne, ale też i psychiczne, wyruszyli w stronę swoich namiotów na spoczynek, a ja – będąc głodny rozmów i spragniony ciepłej herbaty – razem z pozostałymi zostałem przy ognisku. Tak jak się spodziewałem, żywe rozmowy często były przerywane śmiechem, aż do czasu kiedy z oddali zauważyliśmy światła czołówek.

Wielkie było nasze poruszenie, gdy zorientowaliśmy się, że to nasi przyjaciele z drugiej ekipy idą w nasza stronę cali i zdrowi ! No… może niekoniecznie zdrowi, ale żyją! Po krótkim przywitaniu się z nimi i uściskaniu, daliśmy im możliwość szybkiego rozbicia namiotów oraz zasłużonego odpoczynku. Co i my uczyniliśmy po chwili.

Tak oto zakończył się zaledwie jeden dzień z naszej wyprawy po górskich terenach Bałkanów. Wiele się jeszcze wydarzyło, wielu sytuacjom musieliśmy sprostać, ale o wiele więcej było rzeczy, które sprawiły nam radość, a najlepsze w tym było to, że te rzeczy na pierwszy rzut oka były bardzo niewielkie, a potrafiliśmy się z nich cieszyć.

Artur Wycisk


Chcesz posłuchać na żywo więcej historii z wypraw NINIWA Team z ust samych piechurów i rowerzystów, a także innych podróżników, którzy w minione lato przemierzali świat we wspólnej intencji o pokój?

Przyjedź 19 listopada do Oblackiego Centrum Młodzieży NINIWA w Kokotku na Festiwal Together – „Wyprawy z wiarą”!

W programie również prezentacja najnowszej książki z wyprawy rowerowej NINIWA Team na Nordkapp!

Festiwal Together i premiera książki z wyprawy na Nordkapp – już wkrótce!

niniwa.pl

Redakcja portalu niniwa.pl