Marsz Turecki, dzień 9–12. O tym jak przekroczyliśmy wysokość 3000 m n.p.m
Bramy Kaczkar nie stoją przed nami otworem. Zupełnie jakby jakiś Krasnolud zamknął wrota mgłą, która opada znienacka na dolinę. Nie możemy sforsować przełęczy...
Piątek, dzień 9. Wyprawa bawi i uczy.
Środek snu przerywa wszystkim Marysia, której zdaniem jest to koniec snu. Wychodzimy kilka minut po 6, otuleni chmurami jak pierzyną. Pierzyna ta okazuje się jednak zimna, wilgotna i nieprzyjemna.
Bujamy się w obłokach idąc drogą szutrową, wiele się nie dzieje, toteż opiszę kilka innych rzeczy. Co 40 minut marszu mamy 8-10 minut przerwy (liczone od dojścia ostatniej osoby). Na przerwie można odpoczywać, iść na stronę, naprawiać buta, suszyć namiot, masować obolałe mięśnie, coś zjeść, zrobić kawę itp. Najczęściej trzeba wybrać jedną lub dwie rzeczy, bo na więcej brakuje czasu.
Idziemy drogą betonową. I wtedy przełom. Żartowałem, dalej monotonny marsz, więc opiszę co innego. Wyprawa bawi i uczy. Taki Horczu na przykład tłumaczył jak pozbyć się tasiemca. Trzeba kupić tort czekoladowy (tasiemce je lubią) i trzymać go w dłoni. Wtedy tasiemiec go czuje, idzie do góry, do barku, potem do ręki. Kiedy przechodzi przez łokieć, to trzeba się uderzyć w niego w miejscu, które czyni prąd. Prąd go razi i tasiemiec trup. Inna mądrość wyszła w mojej rozmowie z Januszem. W pewnym momencie powiedział, że „u nas nie każdy może zostać politykiem, ale byle kto, to już tak”. Jeszcze inne mądrości wychodzą przy posiłkach: „lepiej dobrze zjeść niż byle komu się podobać”, czy „linia musi być gruba i wyrazista”.
Idziemy drogą asfaltową. Mijamy znak drogowy, który służył komuś za tarczę na strzelnicy (sporo dziur po kulach). Chyba jakaś tradycja, bo już kilka takich mijaliśmy. Dzisiejsza trasa niestety jest monotonna i niekoniecznie urokliwa. Już niedaleko noclegu. Idzie się ciężko. W końcu docieramy do miejsca noclegu, gdzie okazuje się, że to wcale nie jest miejsce naszego noclegu, bo po naradzie łapiemy stopa do Ikizdere gdzie jest szansa na uzupełnienie zapasów.
Zatrzymujemy się w małej knajpce z jedzeniem. Obsługa daje nam nie tylko jedzenie i mnóstwo serducha. Zgadzają się, żebyśmy przenocowali w ich knajpce. Niestety bardzo ciasno, więc gęsto dziękując za gościnę szukamy dalej. Nocleg w wielkiej sali miejscowego hotelu. Msza o 21:04. Na kazaniu Ojciec prawdopodobnie standardowo tłumaczy na podstawie Ewangelii jak nie być paskudą. Prawdopodobnie, bo przy tym zmęczeniu ciężko o słuchanie i w sumie nie pamiętam, o czym było.
Wojciech Sontag
Bilans dnia:
- dystans: 30 km / 12km autostopem
- przewyższenia: całe mnóstwo metrów w dół
- nocleg: Ikizdere
Sobota, dzień 10. Jest pięknie.
Muezin znów nas nie oszczędza. Większość chłopaków śpiących obok przewraca się z niezadowoleniem w śpiworze uszczelniając uszy, gdy w powietrzu roznosi się wibrujący głos. Zasypiam jeszcze na godzinę, by o 6 wstać, pochłonąć w pośpiechu jogurt z soczystymi brzoskwiniami i o 7:30 zjeść zupę w tej samej restauracji, w której dzień wcześniej chciano nas wielkodusznie przenocować. Inni udają się do różnych, całkiem licznych lokali i sklepów. Potrzebujemy jedzenia na 4 dni, bo wkraczamy do Parku Narodowego Kaczkar. Ta liczba za sprawą dzisiejszych wydarzeń ulegnie dekrementacji…
Ruszamy w deszczu drogą kończącą się górską, malutką miejscowością – Baskoy. Nigdzie więcej się nią nie dojedzie. Samochodów niewiele. Łapiemy stopa – próbujemy z każdym autem. W końcu udaje się również i mnie. Jadę „na pace”. Siedzę nisko, trzymam się mocno. Wokół nas wirują skały, zieleń i potoki. Niektóre mają formę wąskich, wysokich wodospadów. Jest pięknie i emocjonująco zarazem. Lepszych widoków i okoliczności ich oglądania nie mogłem sobie wymarzyć.
Dojeżdżamy do Baskoy bez przesiadek. Pojawia się słońce, jest ciepło jak na tę wysokość. Po dotychczasowych doświadczeniach z turecką gościnnością nie powinniśmy już się dziwić, ale i tak zaskakuje nas widok Justyny, Kingi i Marcinów zajadających miejscowy ser, oliwki, dżem i dziki miód ze świeżym chlebem na ganku jednego z domków. Co robić – dołączamy! Popijamy czaj i napełniamy wiecznie domagające się uzupełnienia energii brzuchy. Po wymianie kontaktów schodzimy do meczetu, gdzie już czekają na nas pozostali. Zarządzenie: Odpoczywamy, by chorzy wydobrzeli. Sytuacja jest niezła, ale parę osób jest osłabiona podwyższoną temperaturą, a inni zaleczają stopy.
Po krótkich poszukiwaniach (mamy już doświadczenie z „miganiem” i translatorem, a pewność siebie po tygodniu w Turcji stoi na wysokim poziomie) kolejny sukces – śpimy w salkach w meczecie! Przypominają nasze parafialne, tylko więcej tu dywanów. Jest też koza, będzie ciepło. Miejsce mogą zająć tu tylko faceci. Dziewczyny śpią w namiotach… Albo spałyby, gdyby nie udostępnienie (chyba prywatnego) domku zaraz obok meczetu przez uśmiechnięte miejscowe kobiety w wyjątkowo kolorowych strojach i chustach. Mają go na wyłączność. To tam odbyło się później śpiewanie, obiadowanie, msza i uwielbienie.
W międzyczasie jedna z naszych Niniwitek zostaje zatrzaśnięta w odmętach meczetowej łazienki. Na pomoc rusza Maciej, który wkrótce znika w małym okienku, by od środka bohatersko wyważyć drzwi. Uprzedza go Turek z łomem. Sytuacja opanowana.
W domku dziewczyn jest jak w saunie – koza daje popalić. Nie przeszkadza nam to w śpiewach w tych pięknych, drewnianych wnętrzach. Czaj leje się strugami. Jest pięknie. A najpiękniej było na Mszy.
Dzisiejsza Ewangelia mówi o głodzie. Homilia przekłada to na grunt braku dowartościowania, zauważenia – szczególnie dzieci przez własnych rodziców. Podczas tej wyprawy modlimy się za młodych ludzi przeżywających trudności. Z padających życiowych przykładów wnioskuję, że ratunkiem dla nich może być stała obecność Boga Ojca, któremu obce są wszelkie rodzicielskie błędy. Docenia nas, nawet gdy my Go nie kochamy. A gdy się w końcu do Niego zwracamy, już nie potrzebujemy innego potwierdzenia własnej wartości.
Dzień kończymy uwielbieniem. Śpiewamy znane pieśni, modlimy się. Chwalimy, bo podziękowań i próśb jest wiele na co dzień. Chwalimy, bo mamy się tu jak w niebie. Kaczkar u swych progów wita nas jak dobrych przyjaciół… Zobaczymy, czy jego kaprys nie odwróci tej tendencji. W każdym razie – z Bogiem damy radę!
Jarosław Herman
Bilans dnia:
- Ikizdere – Baskoy
- 7 – 13 km piechotą
- 23 – 17 km autostopem
Niedziela, dzień 11. Mgliste wrota.
Prawdziwą niedzielę znów rozpoczynany o godz. 5.00. Nie jest łatwo wstać po raz kolejny o tak wczesnej porze, za oknami ciemno i zimno. Pół godziny po poderwaniu się z ław i materacy (dziewczęta – śpią w jednej z najstarszych chat w wiosce, liczącej 300 lat) i z karimat w meczecie (męska część grupy) odprawiamy Mszę Świętą pamiętając, że jest to dzień beatyfikacji Rodziny Ulmów. Po Eucharystii pakujemy się, jemy śniadanie.
Trudno wychodzi się z tak przyjaznych miejsc. W końcu udaje się zebrać nasze toboły wędrowców i stanąć przed chatą. Towarzyszy nam gospodyni, której śpiewamy „Życzymy, życzymy…” i wkładamy w ten śpiew mnóstwo serca za serdeczne przyjęcie, którego doświadczyliśmy. Ruszamy. Gospodyni w chustce i fartuchu w paski macha nam na pożegnanie. Jeszcze idzie za nami, jeszcze za zakrętem widzimy, jak podnosi rękę w geście pozdrowienia, aby w końcu zniknąć nam z oczu.
Nareszcie opadły mgły, przez chmury przebija słońce, a przed nami odsłaniają się widoki jak z bajki. Postrzępione, czarne, budzące respekt turnie. Cieszymy się, że stopy uderzają równo o wysokogórskie szlaki.
Bramy Kaczkar nie stoją jednak przed nami otworem. Zupełnie jakby jakiś Krasnolud zamknął wrota mgłą, która opada znienacka na dolinę i zimnym powietrzem. Nie możemy sforsować przełęczy, następuje odwrót. A wydaje się, że byliśmy tak blisko… Trójka zwiadowców rusza na poszukiwania innego szlaku, reszta oczekuje ich przyjścia w niepewności, marznąc i złoszcząc się na Turcję… Nie na mgły i przenikliwy ziąb byliśmy nastawieni.
Wreszcie Karolina, Wojtek i Marcin Mazurkiewicz wracają z wieścią o innym przejściu. Ale jest już poźno, zbyt późno, żeby ruszać wyżej, a i morale nieco spadły. Dlatego też jak najszybciej rozstawiamy namioty w dolinie i staramy się rozgrzać w śpiworach. Ci, którym się to udaje, zapadają w sen, trochę niespokojny i przerywany pobudkami z powodu przenikliwego zimna.
Edyta
Poniedziałek, dzień 12. O tym jak przekroczyliśmy wysokość 3000 m n.p.m.
Budzimy się o 5:00. Zwijamy namioty zdziwieni ilością lodu, który z nich spada. Ręce momentalnie marzną przez co każdy ruch jest utrudniony. Szczęśliwi ci, którzy zabrali z Polski rękawiczki.
Mgła ustępuje odsłaniając majestatyczność otoczenia. Nabieramy wody u pasterza i ruszamy w nieznane. Dochodzimy do jeziorka gdzie prowadzący rozmawiają z lokalsami- rybakami. My w stroju dostosowanym do górskich wędrówek, oni w adidasach – widać, że są stąd. Ruszając słyszymy dwa strzały. Zdziwieni, odwracamy głowy. To jeden z Turków żegna nas jak sprinterów. Teraz czeka nas ostre podejście po głazach. Trawersujemy. Jedni szybciej, drudzy wolniej- to bez znaczenia, najważniejsze, że bezpiecznie.
Dochodzimy do przełęczy. Pierwszy raz pęka granica 3000 m n.p.m. Mamy to! Jeszcze kawałek w górę i wchodzimy na szczyt. Szczęśliwi pozujemy do zdjęć (w końcu mamy aż 3 fotografów). Chwila odpoczynku i w drogę.
W pięknej scenerii czas płynie szybciej. Dochodzimy do jeziorka w sercu gór, wokół którego wypasają się krowy. Przeżywamy mszę świętą. Ojciec Dominik w kazaniu zwraca uwagę na to by nasze serca nie były zatwardziałe w stosunku do bliźnich. Później, korzystając ze słonecznej pogody dostajemy czas na kąpiel. Kilku odważnych zanurza się w całości. Mycie się na tej wysokości to niezapomniane doświadczenie.
Dalsze kilometry trasy często prowadzą zboczem po skałach. Trzeba uważać na każdy krok- plecaki nam w tym nie pomagają. Idziemy zwartą grupą, gdyż jak to słusznie zauważył Maciek (jeden z czterech w naszej grupie): ,,Turcja to kraj popołudniowej mgły” i przez to widoczność jest mocno ograniczona. Prowadzący z dzisiejszą naczelną Karoliną mają sporo pracy w wytaczaniu trasy.
Przez dość ciężkie warunki przemieszczamy się wolniej niż zwykle. Rozbijamy się na wysokości 2850 m n.p.m. gdzieś na pustkowiu. Część grupy przygotowuje termofory. Dla niewtajemniczonych są to butelki z gorącą wodą okryte ubraniami i włożone w śpiwór dla zachowania ciepła. Gotujemy, myjemy zęby i ubrani jak „bałwanki” w iście zimowej temperaturze zasypiamy.
Kasia Sosna
Bilans dnia:
- Miejsce startu: Cermaniman
- Miejsce noclegu: jeziorko pomiędzy Kapili Göl 2 a Adali Gölü
- Dystans: 10 km w warunkach wysokogórskich