25 października| Artykuły

Muzyka masowa vs niszowa

Muzyka to jeden z najbardziej masowo produkowanych produktów w dzisiejszym świecie. I nie zapowiada się, że spory o jej jakość […]

Muzyka to jeden z najbardziej masowo produkowanych produktów w dzisiejszym świecie. I nie zapowiada się, że spory o jej jakość i granice oddzielające dobrą od złej kiedyś się skończą. Jak wszelkie inne zresztą.

W ciągu 60 sekund na FB pojawia się ponad 40 tysięcy nowych postów i prawie dwa miliony like’ów, na Flickr wrzucanych jest 20 milionów nowych zdjęć, ludzie zdążą w tym czasie wysłać ponad 200 milionów emaili, a YouTube załadować 72 godziny nowych filmików. W ciągu tej samej minuty Spotify wchłania 14 nowych piosenek. Mało?

840 piosenek na godzinę

Tak by to statystycznie wyglądało. Sam Spotify odnotowuje pojawienie się 840 nowych piosenek na godzinę. Czyli ponad 20 tysięcy dziennie. A co z innymi platformami? A co z tymi piosenkami, które nie trafiają do sieci? Chociaż trudno uwierzyć, że istnieje coś, czego nie ma w sieci. Uwierzcie mi, istnieje. Zawsze kiedy mamy do czynienia z masowością pojawia się pytanie o jakość. Tak to właśnie działa: im czegoś więcej, tym ryzyko spadku jakości wzrasta. Rzeczy elitarnych, ekskluzywnych, topowych z natury rzeczy jest niewiele. W przyrodzie też to mamy. Platyny jest najmniej. Złomu najwięcej. To dotyczy wszystkiego. Jedzenia, odzieży, samochodów, zabawek, instrumentów. Muzyki też. Jakość masowego produktu nie może być wysoka. Dlaczego? Bo to angażowało by nakłady pracy i środki, których producent masówki po prostu nie ma. W mojej muzycznej branży tak to właśnie wygląda. Najtańszych gitar jest najwięcej. Hurtowo robią je maszyny z byle jakiego drewna i podzespołów, przy taśmach produkcyjnych stoją ludzie, którzy z lutnictwem mają tyle wspólnego co ja z mechaniką samochodową. I nikt nie ma czasu, by każdy taki instrument indywidualnie dopieszczać. Ma grać i błyszczeć. Instrumenty highendowe to inna bajka. Powstają w lutniczych manufakturach, gdzie pracują najlepsi. Tam nie liczy się ilość tylko jakość. Muzycy na takie cudo muszą nieraz czekać latami. Dobry lutnik nie lubi się spieszyć i używa najlepszych materiałów. W efekcie tego powstaje instrument, który ma swoją jakość. No i cenę. Czy w muzyce rzeczywiście działa to podobnie? Nie jestem pewny.

Wojna pokoleń

Kiedy proste, taneczne walce Johanna Straussa syna zaczęły zdobywać masową popularność, starsi strażnicy muzycznej jakości kręcili nosem. Że zbyt prymitywne, kiczowate, pod publiczkę. Trochę te jego walce do pląsania robiły wtedy za disco-polo (sic!). Może przesadzam, ale wiadomo o co chodzi. Tyle tylko, że Strauss nie był jakimś tam amatorskim grajkiem. To był poważny muzyk. Przypomnę , że legendarną Zemstę Nietoperza napisał właśnie on, Johann Strauss syn, autor prostych melodii na 3/4. Ale jakże pięknych. Że niby w disco polo tak nie jest? Że niby autorzy tych gniotowatych piosenek to zawsze amatorzy z talentem, którego nie ma? Znam co najmniej dwa przypadki, kiedy za disco-polo wzięli się zawodowi, zdolni muzycy. Co prawda Grammy Awards im nie grozi, ale kasa się zgadza. Każdy ma prawo zarabiać jak chce. A disco polo to nie grzech. Póki co.

Wojna pokoleń cd.

Kiedy za oceanem rodziła się muzyka rozrywkowa, w europejskich szkołach, koncertowych salach i rozgłośniach radiowych królowała muzyka poważna. Ekspansja tej rozrywkowej była jednak tak duża, że zaczęła zagrażać hegemonii tej poważnej. Poważnie. Były takie czasy, kiedy jazz i rock and roll były u nas zakazane. Po pierwsze dlatego, że uznawano je za przejaw moralnego zepsucia zachodu. Po drugie grała zazdrość i obawa przed konkurencją. Zabetonowani w swoim artystycznym getcie przedstawiciele klasyki wyczuwali potencjał jaki kryje się w tych frywolnych rytmach zza oceanu. I zdawali sobie sprawę, że mogą te rytmy zamącić młodym w głowie. Co mogło oczywiście grozić utratą wpływów, autorytetu i przedwczesną emeryturą. Były szkoły, z których wylatywało się z hukiem za zagranie na fortepianie kilku taktów bluesa. Próbowano za wszelką cenę zdyskredytować tą muzykę, przekonując, że jest prymitywnym i bezwartościowym produktem dla mas. Jednak jak wiemy, były to tylko podrygi ostrygi.

Chorzowski pakt o nieagresji

Moją średnią szkołę muzyczną im. Grzegorza Fitelberga w Chorzowie wspominam jak najlepiej. Choć to już były inne czasy niż zamierzchła komuna, echa krucjat przeciw rozrywce wciąż w niej pobrzmiewały. Byli nauczyciele, którzy na jakąkolwiek bluesową nutę reagowali alergicznie. I mam wrażenie, że byłem jednym z tych uczniów, którzy przyczynili się do obalenia klasykalizmu w tej szkole. Wróciłem z kolejnych warsztatów jazzowych w Chodzieży. Byłem jazzem zainfekowany. I zacząłem infekować innych. Wirus jazzu, jak dzisiaj Covid-19, rozprzestrzenił się po szkole w szybkim tempie. Władze szkoły musiały coś z tą pandemią zrobić. Mieliśmy swój okrągły stół. Pamiętam doskonale słowa Pana dyrektora: Ok, możecie założyć szkolny zespół jazzowy i możecie z nim występować na naszej szkolnej estradzie. Ale jest jeden warunek – zespół będzie miał swojego opiekuna. I tak masowa muzyka rozrywkowa zagościła na salonach naszej średniej szkoły muzycznej.

Wojna rozrywkowo – rozrywkowa

Na rozrywkowym wydziale Akademii Muzycznej gdzie studiowałem, też toczył się pewien rodzaj wojny. Już nie tak otwartej, nie tak agresywnej i bezpośredniej, ale jednak. Tyle tylko, że nie wojny klasyki z jazzem, ale jazzu z rockiem. I jako student i jako wykładowca dostrzegałem jej subtelne przejawy. To były te krzywe miny i uszczypliwe uwagi na każdy zbyt jaskrawy przejaw rockowej estetyki. To były programy nauczania konstruowane tak, by na uczelni dominował jedynie słuszny gatunek muzyki. Ale i ta wojna musiała skończyć się pokojowym rozejmem. Czas mija, świat się zmienia, a historia lubi się powtarzać. Dzisiaj i jazz i rock i pop i wiele innych gatunków muzyki rozrywkowej mają status sztuki. Bo jest kupowana przez masowego odbiorcę? Absolutnie nie. Bo jest tworzona przez wybitnie uzdolnionych artystów przy wykorzystaniu najbardziej profesjonalnych narzędzi.

Masa vs nisza

Konia z rzędem temu, kto wyznaczy granicę która oddziela muzykę masową od niszowej. Komercyjną od ambitnej. Dobrą od złej. Próbują to robić hermetyczni klasycy twierdząc, że przebiega dokładnie między klasyką a rozrywką. Próbują to robić jazzowi ortodoksi, twierdząc, że przebiega między jazzem a rockiem. Próbują to robić zagorzali fani rocka, twierdząc, że biegnie między rockiem a disco polo. Próbują to robić wszyscy. Bo każdy coś kocha i czegoś nienawidzi. Coś rozumie i czegoś nie rozumie. Coś ceni i czymś gardzi. Każdemu coś się wydaje. Ale to tylko tak mu się wydaje. Kurt Kobain nienawidził komercyjnej, masowej muzyki. Kiedy niechcący jego własna stała się komercyjna i masowa do bólu, strzelił sobie w łeb. Kiedy punkowo bezkompromisowy Green Day zaczął nagrywać melodyjne piosenki, spora część punkowych fanów spuściło ich jak wodę w toalecie. Kiedy Metallica nagrała pierwszą balladę o miłości, którą masowo zaczęli słuchać całe rodziny z małymi dziećmi, rdzenni metalowcy uznali to za zdradę najświętszych ideałów ciężkiego brzmienia. Dzisiaj Metallica nagrywa koncerty z towarzyszeniem Orkiestry Symfonicznej San Francisco a Vadim Brodski nagrywa płytę z przebojami Beatlesów. Miles Davis grywał na koncertach piosenki Jacksona a Luciano Pavarotti z dumą występował u boku takich artystów jak Bon Jovi czy Eric Clapton. A Zenek Martyniuk śpiewa w duecie z Edytą Górniak. Nie ma granic?

Złoty graal 

Powiedzenie, że władzę ma ten kogo kocha tłum, w przypadku muzyki jest wyjątkowo trafne. Dzisiaj podstawowym parametrem, który decyduje o szacunku jakim cię darzą nie jest twoja jakość, ale popularność. Tak zadecydowała nasza ultra-medialna cywilizacja. Masowość. Rozpoznawalność. Odsłonowość i lajkowość. Trudno w to uwierzyć, ale rozglądając się za artystą na festiwal jego organizatorzy w pierwszej kolejności patrzą na ilość odsłon. Reszta jest sprawą drugorzędną. Dlaczego tak jest? Bo ludzi trzeba przyciągnąć. A ludzi nic tak nie przyciąga jak celebryci. Na spotkanie z wybitnym śpiewakiem Marcinem Jurzyckim (postać fikcyjna) pewnie i ja bym nie poszedł. Ale z Martyniukiem… Ok, spróbujmy określić choćby podstawowe parametry muzyki masowej. W zasadzie jest jeden. Musi być… masowa. Reszta nie ma znaczenia. I nie mam pojęcia jakie czynniki sprawiają, że coś staje się masowe. Gdybym wiedział, już dawno nagrałbym platynową płytę. A tak nagrywam jedynie płyty. Nie wiem czy to wyrafinowana strategia promocji czy przypadek. Może jedno i drugie. To nie jest tak, że masowe znaczy melodyjne i cukierkowate, a niszowe znaczy schizowe i szorstkie. Choć taki stereotyp istnieje i trochę się potwierdza. Ale tylko trochę. Często jest dokładnie na odwrót. Myślę, że ustalanie granic w sztuce i szufladkowanie to utopia. W tak subiektywnej rzeczywistości jaką jest muzyka wolność i demokracja jest jedynym sensownym rozwiązaniem. Co ważne, wolność ta dotyczy nie tylko twórców, ale i odbiorców. Na szczęście wciąż mam władzę nad tym czego słucham i jeżeli coś uważam za niewarte mojej uwagi albo szkodliwe dla mojego zdrowia i życia, po prostu w to nie wchodzę. Maksyma św. Augustyna o tym, by kochać i robić co się chce w muzyce stosowana być powinna z całą stanowczością. Graj i śpiewaj to co kochasz po prostu. Bez względu na to czy to będzie free jazz, pop, klasyka czy disco polo. Rób to co kochasz. Nic więcej tak naprawdę nie możesz. O tym, czy twoja sztuka będzie masowa czy niszowa zdecydują słuchacze, nie ty.

Adam Szewczyk

Gitarzysta, kompozytor, aranżer, felietonista. Człowiek o wielkiej ciekawości świata patrzący na rzeczy racjonalnie i przez pryzmat wiary. Absolwent Wydziału Jazzu i Muzyki Rozrywkowej Akademii Muzycznej w Katowicach. Wieloletni jej wykładowca.

WYDARZENIA Czytaj więcej
NAJNOWSZE WPISY: