Marsz Turecki, dzień 1. Dolatujemy do Kutaisi!
Pobudka o 3:30. Pod drzwiami lotniskowej kaplicy, chociaż krótko, jakoś tak spokojniej nam się spało...
Po kreatywnym przepakowywaniu z plecaka do plecaka podręcznego (lub worka) udaje nam się wymiarować wagę bagaży i wsiąść na pokład samolotu. Tam też trochę trzeba się poupychać, ale w przestworzach czujemy się jak ryba w wodzie.
Dolatujemy do Kutaisi! Na powitanie żar leje się z nieba, a żar naszych młodych serc jest podsycany radością pierwszych chwil spędzanych w grupie, z ciężkimi plecakami i uśmiechami od ucha do ucha. To zapowiedź naprawdę dobrej wędrówki. Póki co, musimy dostać się do Turcji, na jej start – to prawie 800 km do pokonania.
Marsz Turecki, dzień 0. Wyruszamy do Turcji i do najważniejszego sanktuarium!
Ojciec Dominik załatwia autobus, którym z lotniska mamy dojechać prosto na granicę gruzińsko-turecką. Jedziemy przez wioski, miasto Batumi, nad wybrzeżem Morza Czarnego. Batumi jest pełne absurdów. Z jednej strony ulicy piętrzą się do nieba szklane bryły wieżowców, architektoniczne cudeńka inspirowane światowymi zabytkami, z drugiej strony – odrapane z tynku, stare bloki z praniem wywieszonym przez okna. Jednak to otaczająca miasto, bujna, obficie zielona roślinność wydaje się górować nad gruzińskim krajobrazem.
Po około 3 godzinach drogi dojeżdżamy pod granicę gdzie mamy okazję posilić się jeszcze gruzińskimi przysmakami. Szczęśliwym trafem po chwili znajdujemy transport do tureckiego Trabzon.
Kolejne godziny podróży spędzamy przemierzając znów wybrzeże Morza Czarnego. Maciej wyciąga gitarę, a my śpiewając głośno wpatrujemy się w pięknie zachodzące na pomarańczowo słońce.
Nasza plecakowa grupa stanowi atrakcje w mało turystycznym Trabzon. Po zmroku ulice miasta są pełne jeszcze mieszkańców z zaciekawieniem przyglądających się naszej gromadzie. Mamy namiary na katolików w okolicy. Postanawiamy zapytać o możliwość noclegu. Dostajemy zaproszenie, dostęp do wody i mnóstwo serdeczności.
Anna Kasprzyk
Nocleg: Trabzon