Photo by bruce mars from Pexels
7 października| Artykuły

Generator Searla, lub Generator Efektu Searla. Czym jest i jak działa?

Generator Efektu Searla ma być urządzeniem, które daje energię bez pobierania jej z zewnątrz.

Chciwa i próżna królowa stawała codziennie przed swoim zwierciadłem i pytała: lustereczko, powiedz przecie, kto najpiękniejszy jest na świecie? A lustereczko odpowiadało: Tyś królowo najpiękniejsza na świecie. I królowa była zadowolona, bo wiedziała, że lustro zawsze mówi prawdę. Kiedy któregoś kolejnego dnia zapytała je ponownie: lustereczko, powiedz przecie, kto najpiękniejszy jest na świecie? usłyszała odpowiedź: piękna jesteś królowo, ale Śnieżka piękniejsza jest od ciebie. Zła królowa nie była w stanie znieść tego, że ktoś stanowi dla niej konkurencję. I postanowiła Śnieżkę zabić. Co było dalej wszyscy wiemy. To historia, która powtarza się co dnia w życiu każdego z nas. Lęk przed wszystkim co mogło by zagrozić naszemu prestiżowi, pozycji, dobremu imieniu czy zyskom. Czasem bliżej nam do Śnieżki, czasem do złej Królowej.

Energia za darmo?

W tej historii złą królową są koncerny energetyczne. Głównie te od ropy i prądu. To one zaopatrują świat w energię, czerpiąc z tego galaktyczne zyski. I to one codziennie pytają swoje lusterko o to, czy ktoś nie zagraża ich hegemonii. No i w końcu pojawiła się Śnieżka. Nie pierwsza i nie ostatnia. John R.R. Searl. Urodzony w maju 1932 roku brytyjski naukowiec wynalazca. W roku 1946, mając zaledwie 14 lat, zbudował pierwszy model wynalazku swojego życia. To Generator Efektu Searla. Idea urządzenia miała mu się przyśnić. To by się trochę zgadzało, bo wynalazek jakby nie z tego świata. To koncepcja, która wywraca do góry nogami cały świat wszystkich energotwórczych maszyn typu silniki czy generatory. Czyli cały świat po prostu. Każdy tradycyjny silnik (nie ważne czy na prąd czy na ropę), aby wygenerować jakąś energię musi być zasilany jakąś inną energią z zewnątrz. Wygląda na to, że Searl złamał tą jak się wydawało, „niełamalną” zasadę. I skonstruował coś co dawało energię bez pobierania jej z zewnątrz. Perpetum moblie?! Tym czymś miał być właśnie Generator Efektu Searla. Niewiarygodne. Ale uwierzcie, przekopałem niemal cały internet by znaleźć coś, co jednoznacznie umieści te rewelacje w folderze FAKE NEWS. I nie znalazłem. John Searl wciąż żyje i wiele niezależnych ośrodków naukowych dokładnie przyjrzało się jego patentowi. Mówią jednym głosem – to działa.

Kiedy John Searl podjął pracę w Midland Power Board, przekonał firmę by weszła w prace nad jego wynalazkiem. Część materiałów niezbędnych do zbudowania generatora będącego rozwinięciem jego wcześniejszych eksperymentów skołował na własną rękę. Resztę załatwiła firma. I tak, wspólnymi siłami zbudowali pierwszy działający jak należy GES. Cóż to za wynalazek, pewnie się zastanawiacie? Zawsze można dać nura do sieci i podejrzeć. Są nawet materiały, gdzie sam wynalazca osobiście wyjaśnia o co kaman i pokazuje jak to działa. GES składa się z trzech pierścieni oraz poruszających się między nimi rolek. Obserwując działające urządzenie można mieć wrażenie, że to wirujące dyski. Ale żadnych dysków tam nie ma. Pierścienie oraz rolki tworzą urządzenie magnetyczne, które samo się napędza, wytwarzając przy okazji prąd elektryczny.

To wbrew pozorom bardzo skomplikowany mechanizm wykorzystujący magnetyzm ciała stałego. John Searl zbudował je w celu pozyskiwania energii elektrycznej. I udało mu się to. Ale kompletnie nie przewidział tego, co się stanie, gdy zwiększy obciążenie generatora. Czyli będzie chciał wydusić z niego maksymalną ilość wytwarzanej energii. Reakcja generatora była szokująca. Normalnie tego typu urządzenia przy zwiększaniu obciążenia rozgrzewają się i zwalniają. GES zachował się dokładnie odwrotnie. Schłodził się i zwiększył obroty, by podołać zadanemu mu obciążeniu. Był tym chłodniejszy im obciążenie zwiększano. W końcu, kiedy jego temperatura spadła do 4 stopni Kelvina, machina przeszła w stan nadprzewodzenia, wytworzyła wokół siebie pole grawitacyjne i oderwała się od Ziemi.  Wow! Zawisła nieruchomo na wysokości 15 metrów wciąż zwiększając obroty. Wokół niej dało się zauważyć różową poświatę. W takim stadium wytworzyło wokół siebie próżnię, a towarzyszące temu potwornie wysokie napięcie, które wciąż rosło sprawiło, że okoliczne urządzenia elektroniczne zaczęły świrować. Napięcie i pole grawitacyjne wciąż rosły. W końcu urządzenie jak z procy wystrzeliło w górę i tyle go widziano.

Ja wiem, to bardziej brzmi jak fragment z książki o UFO niż opis rzeczywistości. Nie twierdzę, że to wszystko rzeczywiście działa. Searl z kolei twierdzi, że zasilał swój dom energią elektryczną w całości pochodzącą z jego wynalazku. Słowem, miał darmowy prąd. Przeżył wojnę z miejscowym zakładem energetycznym, który oskarżył go o kradzież energii. Wylądował w więzieniu, a jego dom spłonął w dziwnych okolicznościach. Tak czy inaczej, niezależnie od tego czym jest jego wynalazek, wizja uniezależnienia się od światowych złóż ropy i koncernów energetycznych nie może czuć się na tym świecie bezpieczna. Zbyt wielu zbyt wiele ma do stracenia.

Samochód na wodę? Proszę bardzo.

Japończycy z firmy Genepax zbudowali coś, co nazwano samochodem na wodę właśnie. A konkretnie na wodór. Bo w tym patencie chodzi o rozszczepienie wody na wodór i tlen. Na jednym litrze kranówki można podobno przejechać 80 km. Czyli, w dużym zaokrągleniu, wychodzi nam spalanie marzeń: 1,5 litra na 100 km. I to zwykłej wody! To brzmi jak fragment 1 kwietniowego artykułu. A jednak takie auta testowo już jeżdżą i wszystko wskazuje na to, że działają. Jednak znawcy tematu są sceptyczni i twierdzą, że WES (Water Energy System), podobnie jak GES (Generator Efektu Searla) nie ma prawa działać, bo jego idea jest sprzeczna z pierwszym prawem termodynamiki, które mówi: „zmiana energii wewnętrznej układu równa się sumie dostarczonego do układu ciepła i pracy„. W skrócie: energia potrzebna do rozbicia wody na tlen i wodór jest większa niż ta, którą potem jesteśmy w stanie uzyskać. Czyli teoretycznie to nie może działać. Ale marzeń nie da się zakazać. A marzenie o tym, by zamiast pod dystrybutor podjeżdżać pod wąż ogrodowy jest marzeniem konkretnym. Spełnialnym? Z pewnością są tacy, którzy nie chcą by takim się okazało.

Nieistniejące choroby

Złą królową bywają też koncerny farmaceutyczne. To już chyba wszyscy wiemy, że ich celem nie jest to by pacjenta wyleczyć, ale by go leczyć. Joseph Stiglitz, laureat Nagrody Nobla z ekonomii w 2001 r. powiedział: ubodzy nie mogą kupować leków, więc firmy nie produkują z myślą o nich, bo na końcu akcjonariusze spółek medycznych nie mieliby zwrotu z takich inwestycji. Koncerny farmaceutyczne wydają pieniądze przede wszystkim na reklamę i opracowywanie leków, które nie ratują życia. Firmy głównie koncentrują się na produkcji tzw. lifestyle drugs, czyli viagry, kremów przeciwzmarszczkowych, preparatów na łysienie albo trądzik. Zresztą zerknijmy na nasze podwórko. Widać głównie reklamy tabletek na potencję, przeciw poceniu, na uwalnianie wody z organizmu lub odchudzających. No i na katar. Rocznie koncerny farmaceutyczne wydają na reklamę w Polsce (uwaga) prawie 900 milionów złotych. Wyobraźmy sobie, że ktoś odkrywa darmowy, rosnący na naszych ogródkach środek na idealną cerę albo figurę. Albo na raka. I co? Laboratoria wielkich koncernów z entuzjazmem wstrzymują produkcję drogich leków, bo teraz ludzie mogą leczyć się sami? Nie chcę rozwijać tematu, bo jest złożony niesłychanie. Ale nawet wnikliwi dziennikarze Gazety Prawnej, dla których spiskowe teorie o Big Pharmie są stekiem bzdur, przyznają, że koncerny farmaceutyczne są większe niż państwa (dochody największych producentów leków przewyższają dochody takich państw jak Boliwia czy Czechy). Przyznają też, że koncerny szantażują państwa, bo zarządzając dostawami leków ratującymi ludzkie życie i ustalając ich ceny, trzymają polityków i państwa w szachu. Więc…

Historia o nas

Ale najcenniejszym odkryciem w drążeniu tego tematu jest to, kiedy orientujemy się, że każdy z nas złą królową bywa. Wystarczy wyczuć, że w naszym środowisku pracy pojawił się ktoś, kto zagraża naszej pozycji albo zyskom, by w naszym sercu pomalutku zaczął pracować program pod heavymetalowym tytułem seek and destroy. Zazdrość, chciwość, lęk. Jeśli pozwalamy, by te wirusy zawładnęły naszym sercem, już po nas. Zamiast radości życia ogarnie nas pełna obsesji udręka. Brzmi znajomo, prawda? Ktoś nas zrobił nieźle w bambuko wmawiając, że tylko kiedy jesteśmy najlepsi możemy być naprawdę szczęśliwi. Indoktrynuje się dzieci, wpajając, że muszą wygrywać. Nie muszą. Ważniejsze, by nauczyły się przegrywać. Paradoksem jest to, że właśnie w porażce kryje się ziarno zwycięstwa. Wszyscy jesteśmy zapatrzeni w wielkich tego świata. Tych, którzy brawurowo spełniają swoje marzenia i osiągają spektakularne sukcesy. Ale ja mam tak, że kiedy spojrzę na tych w cieniu, którzy mają te same marzenia i tą samą determinację, by je spełnić i którzy mimo ich niespełnienia wciąż cierpliwie pchają swój wózek, to wszystko wywraca mi się do góry nagami. To oni stają się dla mnie największymi bohaterami. Serio. 

Fenomen Śnieżki nie polegał na tym, że była piękna, choć była. Polegał na tym, że ani nie miała ciśnienia by taką być, ani nawet nie wiedziała, że taką jest. To jest pokora. Pokora to najbezpieczniejszy i najbardziej komfortowy stan w jakim można iść przez życie. O własnych siłach jej z siebie nie wygenerujemy. Ale zawsze możemy jej zapragnąć. A to już coś.

Adam Szewczyk

Gitarzysta, kompozytor, aranżer, felietonista. Człowiek o wielkiej ciekawości świata patrzący na rzeczy racjonalnie i przez pryzmat wiary. Absolwent Wydziału Jazzu i Muzyki Rozrywkowej Akademii Muzycznej w Katowicach. Wieloletni jej wykładowca.

WYDARZENIA Czytaj więcej
NAJNOWSZE WPISY: