Niewytłumaczalne dobro
Świat budzący się do życia to piękny świat. Można go odczuwać każdym zmysłem. Dotknąć murów, które stoją tu od wieków, poczuć zapach mokrej trawy, wsłuchać się w świergot ptaków, wypatrywać pierwszych zaróżowień na niebie i przypomnieć sobie smak kakao na języku wypitego przed wyjściem. Świat budzący się do życia to piękny świat, a idący w nim pielgrzym jest jego dopełnieniem.
Świat budzący się do życia to piękny świat. Można go odczuwać każdym zmysłem. Dotknąć murów, które stoją tu od wieków, poczuć zapach mokrej trawy, wsłuchać się w świergot ptaków, wypatrywać pierwszych zaróżowień na niebie i przypomnieć sobie smak kakao na języku wypitego przed wyjściem. Świat budzący się do życia to piękny świat, a idący w nim pielgrzym jest jego dopełnieniem.
Na dwie Zdrowaśki
Robi się jeszcze piękniej, kiedy dochodzę do rzeki, a moje usta bezgłośnie wypowiadają: tu powinien być most. Ale nie ma. Wcięło, wykasowali, rozebrali albo nigdy nie było. A kreska na GPSie oznacza po prostu szaleńca, który przebył rzekę wpław. Zastanawiam się przez chwilę czy moje szaleństwo gdzieś nie umarło, bo bez niego nie dojdę. Ale nie, sprawdzam, porusza się gdzieś we mnie, trawi jeszcze wczorajsze skoki przez płot. Nauczyłam wczoraj Grzesia skakać (dla niewtajemniczonych – to mój plecak). Remonty na drodze chciały nam nabić dodatkowe cztery kilometry, ale nie daliśmy się, najpierw Grzesiu, potem ja i byliśmy na właściwej drodze. Szaleństwo więc jest, żyje, teraz może trochę zaspane o poranku, ale to nawet dobrze, rano nie będę go aż tak eksploatować, może dla odmiany użyję rozumu. Naprawdę nie jest to rzeczka do przeskoczenia po trzech kamykach. Baba jestem, odległości się mnie nie imają, ale to taka rzeka na dwie Zdrowaśki. Zawracam. Ptaki ćwierkają tak samo, świat się ze mnie nie śmieje, po prostu wchłania mnie inną drogą.
Zagroziłam Mu
Idę dzielnie w softshellu z Islandii i polarowym buffie zaciągniętym pod nos. Mijam pielgrzymów w krótkich rękawkach. Oczywiście idą w przeciwną stronę. Jeszcze nie wiedzą, co ich czeka. A ja jeszcze nie uwierzyłam, że w Hiszpanii występuje w ogóle takie zjawisko jak słońce. Do teraz pamiętam, jak w tym deszczu chciałam się gdzieś rozbić, a że to nie namiot 2seconds, to trudno to zrobić, gdy pada i tak szłam i prosiłam o jakąś wiatę. No dobra, wiatkę. Małą wiateczkę, cokolwiek. Ale nie. W końcu w pięciominutowym przebłysku błękitu rozbiłam namiot. Rano strząsnęłam z niego warstwę śniegu, odpowiadając sobie jednocześnie na pytanie – dlaczego było mi tak zimno. I zagroziłam, że jak teraz się zbiorę i za 500m zobaczę jakąś wiatę, pod którą mogłam się rozbić, to się naprawdę wkurzę. Na szczęście nie musiałam. Mając więc w pamięci tamte doświadczenia, mimo drugiego dnia słońca, jakoś trudno przerzucić się z albergue na namiot. To że jest ciepło budzi też żal, bo to oznacza koniec camino primitivo, koniec gór.
Jakoś musiałam to zakończyć
Zobaczyłam, że w miejscowości, która mi kilometrowo pasowała, było albergue w murach dawnego klasztoru. Gdzieś tam mnisze szepty modlitw się może jeszcze unoszą. W każdym razie dostałam speeda, zawitałam tam o 17.40. Zakupy w szybkim tempie, pranie można zrobić za darmo, tak przyznaję to mnie też skusiło, kiedy wyczytałam to w komentarzach w Internecie. Dobrze jest wejść w życie namiotowe z czystymi ciuchami. I Msza o 19. Wszystko pięknie się składało, a ja coś w sobie zamykałam. Ostatni nocleg pod dachem w klasztornym albergue, kto wie, może następny dopiero w Madrycie.
Miłość w miejsce rutyny
Hospitalero (gospodarz) to ksiądz. Chyba. Głowy nie daję, rękę tak, zresztą bierzcie, co chcecie, tylko nogi zostawcie. W każdym razie jest cudownie, czuję się tu po prostu dobrze. Z kolacją na dziedzińcu klasztornym. I przy nim. Przy księdzu. Kiedy pokazuje mi bramę, jak się wydostać o poranku. Kiedy się nie rozumiemy, ale śmieję się do niego. Jest cichy i dobry. Dba o pranie pielgrzymów, przekłada z pralki do suszarki, pilnuje kto po nie potem wchodzi. Otwiera kolejne pokoje, żeby ludzie nie musieli z obolałymi nogami wdrapywać się na łóżko na piętrze. Nie ma w nim rutyny, to nie podejście typu – kolejny pielgrzym. Nie, człowiek – dar. Chciałabym z nim porozmawiać, powiedzieć mu jak wiele dla mnie znaczy, on, to miejsce, klasztor, Msza… Może niepotrzebnie. Może bez słów. Miłość nie potrzebuje słów. On kocha. To widać. Robi coś dobrego i znika, nie chce wielkich podziękowań, nawet uśmiech przyjmuje jakby mimochodem. Niewytłumaczalne dobro. Nie wiem skąd to określenie się we mnie wzięło. Pojawiło się, więc je przygarnęłam. Może nie do końca trafne, bo czy dobro trzeba tłumaczyć, uzasadniać, argumentować. Chyba przede wszystkim trzeba je dawać, ale też i brać.
Jutro nowy dzień. Ale też nowy etap. Być może będzie zwyczajnie. Ale dziękuję Ci Boże, że dziś nie jest. Dziś nie jest zwyczajnie.
Katarzyna Wiesia Wasilewska
To drugi artykuł z cyklu refleksji z podróży drogą Camino „pod prąd”. Pierwszy przeczytasz tutaj.
Katarzyna Wasilewska
Z pozoru cicha, ale z dużą dawką wewnętrznego szaleństwa. Uczestniczka czterech wypraw rowerowych NINIWA Team, na których odkryła w sobie zdolność do bycia z drugim człowiekiem. W 2015 r. samotnie odbyła podróż, pielgrzymując pieszo z Polski do Santiago de Compostela.