Od Bacha do Prince’a. Nieśmiertelne hity śmiertelnych artystów

Mawia się, że sztuka czyni artystę wiecznie żywym. Pamięć o kimś - wspomagana tym, co po sobie zostawił - jest jakąś umowną formą nieśmiertelności. Tak jak album ze zdjęciami albo pliki MP4, którymi niemiłosiernie zapchane są nasze twarde dyski. Ale nieśmiertelność to nieśmiertelność. Umówmy się, że napisana przez kogoś piosenka, która stała się światowym hitem, czyni go wiecznie żywym. Przynajmniej w naszej głowie.

Poniżej mój wybór subiektywny. Historycznie maksymalnie rozległy. Cofamy się o kilka wieków do tyłu. Start.

Jan Sebastian Bach. Aria na strunie G.

Bacha przedstawiać nie trzeba. Po śmierci zyskał zdecydowanie większy fame niż za życia. Czas jego przebywania na tym świecie to lata 1685-1750. Kompozytor skończony. Genialny. Dorobek i wpływ na kolejne pokolenia – miażdżący. Ale jeden z jego numerów jest szczególnie hitowy.

To pochodząca z Suity orkiestrowej nr 3 Aria na strunie G. Chyba najczęściej wykonywany, cytowany i wykorzystywany kawałek tego niemieckiego organisty. Również przez rockandrollowców. Usłyszymy ją w Żółtej łodzi podwodnej Beatlesów, w thrillerze Adwokat diabła i przede wszystkim w A Whiter Shade of Pale zespołu pod tytułem Procol Harum.

Wolfgang Amadeusz Mozart. Eine Kleine Nachtmusik.

Niektórzy nadal twierdzą, że Mozart był Niemcem. Choć tak naprawdę był Austriakiem. Podobnie jak ten wyżej i ten niżej – jeden z największych. Widełki czasu: 1756-1791.

Nieprawda, że żył w nędzy. Zarabiał dużo kasy i wydawał ją jak prawdziwy, ekstrawagancki rockmen. W sumie pozostawił po sobie kilkaset dzieł, z których jedno idealnie nadaje się na wrzutkę do tego artykułu. To Serenada na orkiestrę smyczkową G-dur. Ale kompletnie nieznana pod tym tytułem. Dla wszystkich to po prostu Eine Kleine Nachtmusik. Popełnił Mozart tego hita w 1787 roku w Wiedniu.

Ludvig van Beethoven. Dla Elizy

Do dzisiaj nikt nie ma 100% pewności, kim dla żyjącego w latach 1756‑1791 Beethovena była Eliza. Romantyczność i melancholijny charakter kompozycji wyraźnie sugeruje pobudki sercowe. Jedna z teorii głosi, że pierwotnie kawałek nazywał się Dla Teresy, a jej adresatką była córka jednego z wiedeńskich lekarzy, Teresa Malfatii. Beethoven miał się jej oświadczyć, a ona miała dać mu kosza.

ak czy siak, to nie Ludvig nadał tytuł swojemu hitowi wszech czasów. Dla Elizy została nazwana właśnie tak przez co prawda Ludviga, ale Nohla, a nie Beethovena.

Louis Armstrong. What a Wonderfull World

Satchmo to przede wszystkim genialny trębacz-jazzmen. Jeden z filarów jazzu i muzyki rozrywkowej w ogóle. 1901-1971 – to okres jego ziemskiej pielgrzymki. Urodził się w mega biednej rodzinie, ale umierał jako król Jazzu.

W 1990 roku uroczyście wprowadzony do Rock and Roll Hall of Fame. What a Wonderful World to co prawda nie jego kompozycja, ale każdy, kto słyszy ten tytuł, myśli tylko o nim. Jeden z evergreenów totalnych.

Elvis Presley. Love Me Tender

Był król jazzu. Czas na króla Rock and Rolla. Kto widział niedawno wyświetlany w naszych filmodajniach film o Elvisie, ten wie, że tak naprawdę Presley bardziej był Rock and Rolla więźniem niż królem. Koleś, który stał się największą ikoną amerykańskiej muzyki, zapłacił za to słono.

Elvis w tym hicie śpiewa: Kochaj mnie czule, kochaj mnie słodko, nigdy nie daj mi odejść, z Tobą życie me sens ma i bardzo Cię kocham. Był wrażliwy bezsprzecznie. Odszedł zbyt wcześnie. Czy jego życie miało sens? Oby.

John Lennon. Imagine

Jedna z najpopularniejszych piosenek wszech czasów. Choć nagrana już po rozpadzie The Beatles, niewątpliwie duch Beatlesów w niej się unosi. Antyreligijny i pacyfistyczny song. Wyjątkowo piękna synteza lennonowego talentu i jego utopijnej wizji świata.

Tak, Lennon żył zamknięty w narcystycznej bańce swojej wielkości, dlatego należy mu wybaczyć jego imaginacje…

Michael Jackson. Thriller

Myślałem jeszcze o Billie Jean. Ale wybrałem Thriller. Album Jacksona pod tym tytułem jest najlepiej sprzedającą się płytą w historii muzyki. Klip do Thrillera był wstrząsem. To było pierwsze na świecie połączenie filmu fabularnego z muzycznym klipem na taką skalę. I to filmu z gatunku horror. Dzisiaj dzieciaki może trochę śmieszyć ten obrazek. Ale w 1984 roku nikomu nie było do śmiechu.

Gary Moore. Still Got the Blues

Urodzony w 1952 roku. Jeden z największych rockowych gitarzystów wszech czasów. Może wokalistą równie dobrym jak gitarzystą nie był, ale naprawdę dawał radę.

Wydana w 1990 roku płyta Still Got the Blues była największym sukcesem komercyjnym tego muzyka. To z niej pochodzi ponadczasowy przebój na gitarę elektryczną i głos ludzki. Zawsze słucham z wielkim wzruszeniem.

Gary Moore zmarł w 2011 roku. Ale jego muzyka wciąż żyje.

George Michael. Careless Whisper

Mało kto wie, ale ten gwiazdor muzyki pop był pochodzenia grecko-cypryjskiego. Karierę zaczął jako część duetu Wham! którego największym chyba hitem – poza równie nieśmiertelnym Last Christmas – jest Wake Me Up Before You Go-Go.

Jednak nic nie przebije Careless Whisper, piosenki wydanej w 1984 roku. Jednak wymyślonej znacznie wcześniej. Kultowa partia saksofonu otwierająca numer zrodziła się w głowie 17-letniego Michaela, kiedy jechał autobusem do pracy. Był wtedy bileterem w kinie. Potem wspólnie z Andym (ten drugi z Wham!) dokończyli numer. W całości zaśpiewany przez Georga. Pewnie dlatego bardziej kojarzony już z jego solową aktywnością.

To gorzka historia damsko-męska. Dziwnie się tego słucha w kontekście jego późniejszego coming outu. Cóż, życie potrafi zaskakiwać. George zmarł w 2016 roku.

Prince. Purple Rain

Na koniec zostawiłem sobie swój muzyczny deser. Prince genialnym artystą był i basta. Ale takiego numeru jak Purple Rain już chyba nigdy potem nie napisał. To piosenka z filmu pod tym samym tytułem. Lubię przytaczać fragment jego fabuły, gdzie ta właśnie piosenka – w tym właśnie wykonaniu – rozwala system. Przytoczę i teraz.

Prince jest liderem zespołu, który gra w jakimś klubie. Grają w nim na spółkę z innym zespołem. Klub ma problemy finansowe i musi z jednego bandu zrezygnować. No i mamy pojedynek tych zespołów o przetrwanie. Najpierw grają rywale Prince’a i jego ekipy. Dali czadu. Teraz czas na Prince. Zaczyna się delikatnie gitarą… Zresztą posłuchajcie sami, jak to było. I zobaczcie, kto wygrał.

Prince po wydaniu tego numeru w 1984 roku przeżył jeszcze 32 lata. Zmarł w 2016.

Adam Szewczyk

Gitarzysta, kompozytor, aranżer, felietonista. Człowiek o wielkiej ciekawości świata patrzący na rzeczy racjonalnie i przez pryzmat wiary. Absolwent Wydziału Jazzu i Muzyki Rozrywkowej Akademii Muzycznej w Katowicach. Wieloletni jej wykładowca.