Czy kultowe „Schody do Nieba” to piosenka satanistyczna? O zagrożeniach duchowych w muzyce słów kilka

Drażliwy temat. Dla tych, co nie wierzą w tamtą stronę, to śmieszne polowanie na czarownice, których nie ma. Jedni z tych, co wierzą, powtarzają jak mantrę: bez przesady! A drudzy nawet w „Teletubisiach” doszukują się diabła. A gdzie ty jesteś w tym wszystkim?

Od zawsze słyszałem, że z tymi Schodami do Nieba coś jest nie halo. Więc przeprowadziłem prywatne śledztwo. Wyniki są szokujące.

Czy jest się czego bać?

Jeżeli zakładamy, a nawet wierzymy święcie, że jest ta druga, duchowa strona rzeczywistości, to z tej wiary wynika jakiś ciąg dalszy. Po naszej stronie 24 godziny na dobę toczy się walka o ciało. To fakt, z którym nikt nie dyskutuje. Bo widzimy, czujemy, doświadczamy i jesteśmy w tym fakcie zanurzeni po uszy.

Walka duchowa już nie jest tak oczywista. Może być bardziej ukryta, nieuświadomiona, podstępna. Tym bardziej niebezpieczna. Wielu mądrych ludzi uważa, że muzyka jest językiem obowiązującym w obu światach. Że jest językiem duszy. Bardzo sugestywnym i uwodzącym. Więc wykorzystywanie jej w potencjalnej walce o nasze dusze wydaje się być oczywistą oczywistością.

Każdy zmartwychwstanie! Miłosierdzie albo… piekło

Ozzy Osbourne i samobójstwo Johna

Ozzy to ikona czarnej strony rocka. Lider pionierów pachnącego siarką metalu, czyli Black Sabbath. Pozamuzycznie znany między innymi z odgryzania głów gołębiom i nietoperzom. Żywym oczywiście. Martwym każdy by odgryzł.

No i co z tym Ozzym? W 1984 roku fan Ozziego, nastoletni John McCollum, słuchając Suicide Solution (Ozziego pieśń alkoholiczna) popełnił samobójstwo. Tam są między innymi takie strofy:

Wino jest w porządku, ale whiskey jest szybsze;
samobójstwo alkoholem jest powolne.
Weź butelkę, utop zmartwienia, ona zatopi myśli o jutrze.
Nie ma gdzie się ukryć, tylko samobójstwo jest rozwiązaniem
nie wiesz jaki jest sens życia, prawda?

Była rozprawa i ostatecznie Ozzy do pudła nie trafił, ale niesmak pozostał. A pytanie o to, czy ma znaczenie to, czego słuchamy, nie wydaje się być całkiem od czapy.

Czy samobójca może zostać zbawiony?

Lista księdza Sawy

Słynna lista, dodajmy. Ksiądz dr Przemysław Sawa, egzorcysta i dyrektor Diecezjalnej Szkoły Nowej Ewangelizacji w Bielsku-Białej, sporządził listę duchowych zagrożeń czyhających na ludzi w popkulturze. Nawet Wojowniczym Żółwiom Ninja i Indianie Jones się dostało. Wygląda na to, że poza Rycerzy Niepokalanej i ewentualnie Arkę Noego strach się wychylać.

Redaktor Adam Szostakiewicz z „Polityki” inteligentnie drwi, przekonując, że wszelkie Nergale i inne szatany biegające po scenie z pentagramem na czole to tylko niewinna, popkulturowa zabawa. Takie tam jasełka skrojone na miarę czasów. Hm…

Grzegorz Kasjaniuk

Może znacie, może nie znacie. Polski dziennikarz muzyczny, publicysta, spiker. Ma na koncie kilka książek. Katolik przez lata zanurzony w propagowaniu satanizmu, okultyzmie i takich tam klimatach. Dzisiaj czujny tropiciel duchowych zagrożeń w muzyce.

To właśnie on wyłapuje takie perełki jak latająca podczas koncertów Rogera Watersa z Pink Floyd dmuchana świnia z wymalowanym pentagramem, swastyką, czerwoną gwiazdą, gwiazdą Dawida i krzyżem. To on wyczaił, że solowa płyta Darylla Halla Sacred Songs jest pełnym zanurzeniem w świecie ezoteryki i magii, a kończący płytę Without Tears oparty jest na książce Alistera Crowleya. Kim był Crowley? Lepiej nie wiedzieć.

Takich odkryć są niezliczone ilości. Ja niczego nie chcę rozstrzygać. Ale też nie chcę udawać, że nie widzę wracającego jak bumerang pytania: czy ma znaczenie to, czego słuchasz?

Halloween czy Wszyscy Święci? Rozwiążmy to raz, a dobrze

Robert Tekieli

To chyba najbardziej kojarzony u nas ekspert od zagrożeń duchowych. Znam gościa. Jego historia jest niebywała. Słyszał ludzkie myśli, leczył nakładaniem rąk, wiedział, jakim wynikiem skończy się mecz bokserski. Otworzył się na sferę demoniczną, okultyzm i magię. Założył ezoteryczny do cna klub Gnosis.

Kiedyś z żoną przyszli na spotkanie klubu i po raz pierwszy poczuli unoszące się w powietrzu zło, które było realną siłą. I tak zaczyna się historia tego wyjątkowego nawrócenia. Dzisiaj Robert bezkompromisowo demaskuje wszystko, co ma choćby pozór zła. Cytuję:

Nasza cywilizacja znajduje się w punkcie zwrotnym. Jak potoczą się jej dalsze losy – to sprawa otwarta. Trwa walka o serca i umysły. By zobaczyć istotny sens tego starcia, trzeba spojrzeć na jego historię z pewnego dystansu. O nasze umysły walczą dziś trzy uniwersalne sposoby myślenia o człowieku, świecie i Bogu, systemy myślenia, które się wykluczają.

Lech Dokowicz

Na jego świadectwo natknąłem się wiele lat temu. Stiltowałem. Historia nie z tego świata. Dosłownie. Niedoszły baron niemieckiej sceny techno, do czego miał go zapraszać sam szatan. Dzisiaj Lech Dokowicz to wyrwany ze szponów zła twórca filmowy, inicjator Wielkiej Pokuty Narodowej i Różańca do Granic. Oto mały fragment jego wstrząsającego świadectwa:

Noc z 30 kwietnia na 1 maja 1996 roku. Dortmund. Kolejna odsłona wielkiego święta techno May Day. To noc, kiedy według starogermańskich wierzeń bogini miłości łączy się z bogiem wojny: z połączenia seksu i przemocy powstaje perwersja. Peter (ówczesny szef Dokowicza – przyp. red.) powiedział, że tej nocy mam szczególnie uważać, bo to, co będzie pokazywał na ekranach, jest jednocześnie informacją dla mnie – nadszedł czas, by powiedzieć, kim są, co robią i dlaczego. O 1.00 w nocy zmienił się skład prowadzących; przy laserach, światłach, wideo, muzyce zasiadł tak zwany pierwszy garnitur. Rozpoczęła się właściwa praca, a gdy stacje telewizyjne wyszły, światła ściemniono i Peter rozpoczął podawanie obrazów. Obrazy te były nieczytelne dla odbiorców z zewnątrz, ale ja je rozumiałem ze względu na jasną dla mnie symbolikę. Za każdym razem, gdy zrozumiałem jakiś obraz, patrzyłem na niego i kiwałem głową na znak, żeby szedł dalej z informacjami. A impreza szalała, tysiące watów było pompowanych do hali przez elektronikę, olbrzymie ściany głośnikowe i światła. Nad samym centrum wisiała konstrukcja w kształcie krzyża ze świateł, które można było zmieniać na dowolny kolor. W pewnym momencie symbole stały się czytelne i z potężną jasnością zrozumiałem, co się dzieje i z kim mam do czynienia. Zrozumiałem, że ludzie ci to sataniści, którzy prowadzą młodzież całego świata na zatracenie i że ja jestem jednym z nich i nie ma dla mnie odwrotu. Różne myśli zaczęły przychodzić mi do głowy. Myślałem o tym, że teraz wszystko stoi przede mną otworem, że mogę zrobić, co chcę, pracować przy dowolnym projekcie, wybierać ludzi, z którymi chcę pracować, a pieniądze nie grają roli. Potem pomyślałem, że aby to wszystko zrealizować, muszę zostawić żonę i dziecko, bo tam, dokąd idę, nie mogą pójść ze mną. Później przeżyłem coś, co dziś nazywam uprzedzającą łaską, którą Bóg mi dał. Wyraźnie doświadczyłem tego, że na końcu wszystkiego czeka mnie wieczne potępienie. 

Wystarczy. Mocne. Jeśli chcecie wiedzieć, co działo się dalej, to odsyłam do całego świadectwa. A pytanie o to, czy ma znaczenie to, czego słuchamy, znów zdaje się wracać jak bumerang…

Egzorcyzmy. Czym są i kiedy iść do egzorcysty?

Schody do nieba czy do piekła?

To bezsprzecznie jedna z największych rockowych ballad w dziejach muzyki. O ile nie największa. Z repertuaru legendy gatunku Led Zeppelin. To ten kawałek:

Nie traktujcie tego akapitu jak polowanie na czarownice, ale jak ciekawy eksperyment i przyczynek do dyskusji. Od zawsze słyszałem, że ta piosenka ma ukryty przekaz. I to satanistyczny. Że puszczona od tyłu przemawia do słuchacza mrożącymi krew w żyłach słowami. Taka technika nazywa się backmasking. Postanowiłem to sprawdzić.

Jest w sieci strona jakiegoś Amerykanina, który tropi takie tylne przekazy właśnie. I jest tam też Stairway to Heaven. Jest wzięty na warsztat najbardziej intrygujący fragment piosenki. Puszczony normalnie, a potem od tyłu. Sprawdziłem w swoim programie muzycznym, czy nie ma tu ściemy. Nie ma. Wydaje się, że słyszymy jakiś nieczytelny bełkot. Ale dla kogoś, kto dobrze zna angielski z tego bełkotu wyłaniają się niepokojąco czytelne słowa.

To ten tekst:

Oh here’s to my sweet Satan. The one whose little path would make me sad, whose power is satan. He’ll give those with him 666, there was a little toolshed where he made us suffer, sad Satan.

Przypadek? Nadinterpretacja? Naciąganie? Zamierzone działanie człowieka? A może…

Łk 10, 19

Czy ja już jestem kimś, kto poluje na czarownice? Szuka dziury w całym albo szatana w każdym przecinku? Jeżeli rzeczywiście człowiek może sobie zaszkodzić słuchaną przez siebie muzyką, to jak wyznaczyć tutaj granice tej szkodliwości? Co z łojącą na Festiwalu Życia Luxtorpedą albo Abba Ojcze w wersji (o zgrozo!) techno?

Z jednaj strony List do Tesaloniczan uczula:

Wszystko badajcie, a co szlachetne – zachowujcie! Unikajcie wszystkiego, co ma choćby pozór zła.

Ale w tej samej książce jest i Łukasz, który uspokaja:

Oto dałem wam władzę stąpania po wężach i skorpionach, i po całej potędze przeciwnika, a nic wam nie zaszkodzi. 

I bądź tu mądry. A może to tak jak z jedzeniem – wiadomo, że ma znaczenie to, co wrzucamy do żołądka. Ale każdy ma inny organizm. Różne produkty różnie na niego działają. Menu to indywidualna sprawa każdego z nas. Może to jest klucz?

Przede wszystkim bądźmy nieustannie zalogowani do tego, co jest dobre i co mamy na wyciągnięcie ręki. Jest Bóg, jest Kościół, są sakramenty, jest modlitwa, jest Słowo Boże. Nic, tylko brać! Mając to wszystko łatwiej będzie nam rozeznać, co może nam zaszkodzić, a co nie. A jak już czujemy, że coś nie jest dla nas dobre, to po prostu omijamy to szerokim łukiem. I tyle.

Adam Szewczyk

Gitarzysta, kompozytor, aranżer, felietonista. Człowiek o wielkiej ciekawości świata patrzący na rzeczy racjonalnie i przez pryzmat wiary. Absolwent Wydziału Jazzu i Muzyki Rozrywkowej Akademii Muzycznej w Katowicach. Wieloletni jej wykładowca.